bitwy nie było dobrym miejscem dla kobiety, zwłaszcza wysoko urodzonej. Sądząc po zaciętej linii żuchwy Bryny, doskonale zdawała sobie z tych opinii sprawę.
Falko sięgnął wzrokiem na drugi koniec pawilonu, szukając jej ojca.
Sir Gerallt Godwin robił wrażenie człowieka wykutego z marmuru, lecz uważny obserwator dostrzegłby na jego twarzy bruzdy będące zapisem tragicznej historii życia. Był to rycerz cieszący się dobrą sławą, który stracił dwóch synów i żonę w epidemii pewnej choroby, jaka przetoczyła się przez miasteczko kilka lat temu. Był też jednym z niewielu szlachciców, którzy mieli odwagę postawić się Belliusowi Snidessonowi.
Odnalazłszy pochmurnego mężczyznę w przeciwnym kącie pawilonu, Falko dostrzegł, że jego dłonią potrząsał, najwyraźniej czegoś mu gratulując, Julius Merryweather, szlachcic o policzkach rumianych jak dojrzałe jabłka, ubrany w przesadnie kolorowe szaty. Merryweather wydawał się szczerze uradowany tym, że Bryna przystąpiła do prób, ale wyraz twarzy sir Gerallta mówił aż nadto dosadnie, że nie pochwala decyzji córki.
Zwieńczywszy rozmowę ostatnim klepnięciem w ramię, Merryweather zostawił Gerallta i wrócił do swojego syna Tobiasa, który siedział na wózku przy jednym ze stołów. Falko uwiesił się wzrokiem na zażywnym mężczyźnie, pałającym nieposkromionym entuzjazmem, który schylił się właśnie, by otrzeć ślinę z obwisłych ust syna. Nie słyszał słów Juliusa, ale jego sparaliżowany syn poruszył się wesoło na wózku i pomachał małymi drewnianymi rycerzykami, które miał przywiązane do nadgarstków.
Szlachta nie pochwalała bezczelności Bryny Godwin, która ośmieliła się postąpić wbrew obyczajowi, ale decyzja Merryweathera, by wychować niepełnosprawnego syna, spotkała się z nieskrywaną wrogością. Nie żeby Merryweather się tym przejmował. Wszelkie docinki czy zaczepki zbywał żartami i dowcipkowaniem, choć nie sposób było ocenić, czy reagował szczerze, czy też była to tylko dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, nieprzepuszczalna fasada.
Merryweather powiódł wzrokiem po tłumie przed pawilonem, a potem popchnął wózek w kierunku Falka, który stał w mniej zatłoczonej części.
– Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli zostawię tu syna, mój drogi Danté? – spytał, jakby rozmawiał z kimś dorównującym mu stanem, a nie ze zwykłym służącym. – Stamtąd lasu nie widać, bo drzewa zasłaniają – dodał ze śmiechem, jakby to był żart.
– Ależ skąd – odparł Falko, odsuwając ławę, by zrobić miejsce dla nieporęcznego pojazdu. Skłamałby, mówiąc, że czuje się komfortowo w towarzystwie Tobiasa, ale nie żywił też odrazy i nie potępiał nieszczęśnika jak inni.
– Ooo, chyba się nie oprę! – wykrzyknął Merryweather, nakładając sobie smakołyków z tacy Falka, a potem spoczął na ławie obok syna.
Falko i Malaki wymienili rozbawione spojrzenia, a potem na powrót skupili wzrok na polu turniejowym.
Oflankowani przez eskortę kadeci formowali właśnie szereg przed pawilonem. Kapitanowie poszczególnych oddziałów zbliżyli się do namiotu i wyciągnęli zwoje, które natychmiast podano emisariuszowi. Badawczy wzrok sir Williama przesuwał się po szyku, w miarę jak odczytywał kolejne nazwiska. Gdy skończył, zasalutował kandydatom, przykładając prawą pięść do piersi, a następnie wyciągając ją w ich kierunku. Kadeci odwzajemnili salut, a emisariusz zajął miejsce obok Belliusa Snidessona i Dariusa Voltaria.
Próby mogły się wreszcie rozpocząć.
Malaki i Falko patrzyli, jak kadeci zeszli z pola. Wzrok Falka skakał od jednego do drugiego, ale spojrzenie Malakiego skupione było na rudowłosej dziewczynie w czarnym uniformie łucznika.
– Jak myślisz, czemu to zrobiła? – spytał.
– Strzelam, że chce trenować w Furii – padła odpowiedź Falka.
– A nie po to, żeby rozzłościć ojca? – podsunął Malaki, a Falko wydął usta.
– Niewykluczone – przyznał. – Wiesz, jaka ona jest. Zawsze lubiła stawać okoniem.
– Ale przecież nie ma szans z mężczyznami – powiedział Malaki.
– Na krótki dystans radzi sobie co najmniej tak samo dobrze jak każdy z nich – spierał się Falko. – A nawet lepiej.
– Wiem. Ale o jej wyniku zadecyduje strzelanie na czas w odległości bitewnej – upierał się Malaki. – Jej łuk jest zbyt lekki. Nie niesie dostatecznie daleko.
Falko nie miał innego wyjścia, jak tylko się zgodzić. Spojrzał na łuk, który miała przy sobie Bryna. Był dość krótki w porównaniu z bronią pozostałych kadetów, a obydwa skrzydła gryfu zaraz przy rękojeści były wyraźnie wybrzuszone w kierunku łucznika. Dzięki temu łuk niósł dalej i szybciej, wydobywając ile tylko się da ze słabszego naciągu Bryny, ale Malaki miał rację – ta broń nie mogła się równać z cięższymi łukami pozostałych łuczników. Bryna była w stanie posłać strzałę na taką samą odległość, ale po ostrzejszym zakolu, a więc ze znaczną stratą dla celności. Może uda jej się zaimponować widzom płynnością strzałów z krótkiego i średniego dystansu, ale gdy dojdzie do strzelania pod presją czasu i w odległości bitewnej, Bryna Godwin zostanie daleko w tyle za pozostałymi kandydatami.
– Tak czy inaczej – dodał Malaki smutno – ma ikrę dziewczyna.
Falko roześmiał się, usłyszawszy, że przyjaciel powtórzył jego słowa. Był to beznadziejny przypadek źle ulokowanych uczuć. Malaki był zakochany w Brynie od chwili, gdy jako mała dziewczynka weszła do kuźni jego ojca.
– Słyszałam, że robisz najlepsze groty w mieście – powiedziała wtedy tonem zupełnie niepasującym do jej młodego wieku.
Ojciec Malakiego skromnie skłonił głowę.
– Wezmę dwa tuziny – podjęła. – Przyjdę po nie jutro rano.
Ojciec Malakiego wytarł ręce w fartuch, walcząc z cisnącym się na usta uśmiechem.
– Dostaniesz dwa tuziny, panienko – odparł. – Ale gotowe będą dopiero pod koniec tygodnia.
Wyraz jej twarzy powiedział mu, że dziesięcioletnia Bryna była zaskoczona sprzeciwem mężczyzny, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Wyprostowała się i skinęła sztywno głową.
– A więc dobrze – rzekł ojciec Malakiego, splunął w dłoń i wyciągnął ją do klientki.
Bryna wlepiła wzrok w wielką łapę kowala i nie chcąc zdradzić się z obrzydzeniem, napluła w swoją i przypieczętowała umowę uściskiem dłoni. A potem zarzuciła kasztanowymi lokami i znikła.
Ojciec Malakiego zwrócił się do syna. Uniósł brwi w rozbawieniu, a potem wybuchnął śmiechem, widząc malującą się na jego twarzy fascynację.
– Nie jest zbyt ładna – podjudzał przyjaciela Falko.
Kowal zapłonął rumieńcem i dał mu sójkę w bok.
– A poza tym to szlachcianka – ciągnął chudzielec, odskakując poza zasięg muskularnych ramion. – Nie wspominając już, że nie wie w ogóle o twoim istnieniu.
– Danté!
Ostry krzyk zapowiedział pojawienie się wysokiego i chudego sługi, ostrzyżonego na miseczkę i obdarzonego przez naturę małymi ustami o wąskich, gadzich wargach. Był to Ambrose, osobisty służący Belliusa Snidessona. Chłopak pełnił dziś funkcję głównego służącego, a Falka, któremu dotąd udawało się go unikać, właśnie opuściło szczęście.
– Czy ty się w ogóle nadajesz do jakiejś roboty, Danté? – wysyczał Ambrose złowróżbnym szeptem. Prysnął jadowitym wzrokiem w kierunku Malakiego, ale miał