umrzesz, choć wcześniej wstrząśniesz światem. Ilu jeszcze zginie za twe marzenia?
- Nie chcę, by ktokolwiek ginął – odrzekł Royce.
- Zginą i tak – skontrowała starucha. – Twoi rodzice zginęli.
Nowa fala gniewu zalała Royce’a.
- Żołnierze. Ja…
- To nie żołnierze, nie oni ich zabili. Zdaje się, że jest więcej tych, którzy widzą kroczące za tobą zagrożenia, chłopcze. Przybył tu mężczyzna, i wyczułam od niego zapach śmierci tak silny, że się ukryłam. Zabił silnych mężczyzn bez krztyny wysiłku, a gdy wszedł do waszej chaty…
Royce domyślił się reszty. Zdał sobie sprawę w tej chwili z czegoś gorszego. Uderzyła go straszna myśl.
- Widziałem go. Widziałem go na drodze – powiedział Royce. Zacisnął pięść na mieczu. – Powinienem był wyjść. Powinienem był go ukatrupić na miejscu.
- Widziałam, co zrobił – odparła Lori. – Zabiłby cię z całą pewnością, tak jak ty zabiłeś nas wszystkich tylko przez to, że przyszedłeś na świat. Dam ci radę, chłopcze. Uciekaj. Uciekaj w dzicz. Niech nikt cię już nigdy nie zobaczy. Ukryj się, jak ja niegdyś, nim stałam się tym, kim jestem.
- Po tym? – zapytał rozwścieczony Royce. Czuł teraz na twarzy gorące łzy i nie wiedział sam, czy płyną z żalu, gniewu, czy z jeszcze innego powodu. – Sądzisz, że mogę odejść po tym wszystkim?
Starucha przymknęła powieki i westchnęła.
- Nie, nie sądzę. Widzę… Widzę, że w tej krainie dojdzie do zmian, król powstanie, król upadnie. Widzę śmierć i jeszcze więcej śmierci, a wszystko przez to, że nie możesz być nikim, jak tylko sobą.
- Pozwól, że ci pomogę – powtórzył Royce, wyciągając rękę w stronę Lori, by zatamować krew płynącą z jej boku. Przeskoczyła pomiędzy nimi iskra, podobna tej, która powstaje, gdy szybko potrze się wełnę, i Lori gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Co żeś teraz zrobił? – zapytała. – Idź, chłopcze. Idź! Zostaw staruszkę na śmierć. Jestem zbyt zmęczona. Zobaczysz jeszcze wiele śmierci, wszędzie gdzie się udasz.
Umilkła i przez chwilę Royce myślał, że być może odpoczywa, lecz przestała się całkiem poruszać. Wioska znów stała się nieruchoma i cicha. W tej ciszy Royce stał w milczeniu, nie wiedząc, co teraz zrobić.
Po chwili już wiedział i ruszył w stronę zgliszczy chaty swoich rodziców.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Raymond pojękiwał przy każdym szarpnięciu wozu, którym strażnicy wieźli jego i jego braci na miejsce, w którym mieli dokonać egzekucji. Odczuwał boleśnie każdy podskok i wstrząs, gdy jego posiniaczone ciało obijało się o deski wozu i słyszał brzęk kajdan, które zatrzymywały go w miejscu, trąc o drewno.
Odczuwał strach, choć w tej chwili przysłaniał go ból. Przez ciosy strażników miał wrażenie, że jego ciało jest jakimś stłuczonym przedmiotem, pozlepianym z ostrych odłamków. Po takich przeżyciach trudno było mu się skupić, nawet na straszliwym widmie śmierci.
Strach, do którego udawało mu się dotrzeć, brał się głównie z troski o braci.
- Jak daleko jeszcze, jak sądzicie? – zapytał Garet. Najmłodszy brat Raymonda zdołał podnieść się i usiąść w wozie i Raymond zobaczył sińce, które pokrywały jego twarz.
Lofen podniósł się i usiadł wolniej. Wynędzniał przez pobyt w lochu.
- Jakkolwiek daleko, i tak zbyt blisko.
- Jak sądzicie, dokąd nas wiozą? – zapytał Garet.
Raymond rozumiał, dlaczego jego młodszy brat chciał to wiedzieć. Myśl o czekającej ich egzekucji była straszna, ale nie wiedzieć, co się dzieje, gdzie się to stanie ani w jaki sposób – było jeszcze gorzej.
- Nie wiem – zdołał wydukać Raymond, choć samo mówienie sprawiało mu ból. – Musimy być dzielni, Garecie.
Zobaczył, że brat kiwa głową. Wyglądał na zdeterminowanego pomimo sytuacji, w której we trzech się znaleźli. Po obu stronach drogi przesuwały się wsie, gospodarstwa i pola, a w oddali drzewa. Wznosiło się tu kilka pagórków i stało kilka budynków, ale wyglądało na to, że są już z dala od grodu. Wozem powoził jeden strażnik, a drugi siedział obok niego z kuszą w gotowości. Dwóch kolejnych jechało po obu stronach wozu, rozglądając się, jak gdyby lada chwila spodziewali się jakichś kłopotów.
- Cisza tam! – wrzasnął na nich ten z kuszą.
- A co zrobicie? – zapytał Lofen. – Zabijecie nas bardziej?
- To pewno te wasze niewyparzone gęby zapewniły wam szczególne traktowanie – powiedział strażnik. – Zwykle tych z lochów wyciągamy i wykańczamy tak, jak książę sobie zażyczy, bez trudności. Wy za to jedziecie tam, dokąd jadą ci, którzy naprawdę zaleźli mu za skórę.
- Czyli dokąd? – zapytał Raymond.
Strażnik uśmiechnął się paskudnie w odpowiedzi.
- Słyszycie, chłopaki? – rzekł. – Chcą wiedzieć, dokąd jadą.
- Niebawem się przekonają – odparł woźnica i trzasnął wodzami, by pospieszyć trochę konie. – Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy cokolwiek wyjawiać przestępcom poza tym, że spotka ich wszystko, na co zasługują.
- Zasługują? – zapytał Garet z tyłu wozu. – Nie zasługujemy na to. Nie zrobiliśmy nic złego!
Raymond usłyszał krzyk swego brata, gdy jeden z jeźdźców zdzielił go w plecy.
- Myślisz, że ktokolwiek dba o to, co masz do powiedzenia? – warknął mężczyzna. – Sądzisz, że każdy, kogo wieźliśmy tą drogą nie próbował zapewniać nas o swej niewinności? Książę orzekł, że jesteście zdrajcami, czeka was więc śmierć zdrajców!
Raymond chciał przysunąć się do brata i upewnić się, że nic mu nie jest, ale nie pozwalały na to kajdany, którymi go skuto. Przeszło mu przez myśl, by powtórzyć, że naprawdę nic nie zrobili, spróbowali się jedynie sprzeciwić uciskowi, gdy próbowano wszystko im odebrać, lecz w tym właśnie tkwiło sedno całej sprawy. Książę i możnowładcy robili, co im się podobało, zawsze tak było. Było oczywiste, że książę mógł posłać ich na śmierć, bo takie prawo tutaj panowało.
Na tę myśl Raymond szarpnął się i pociągnął kajdany, jak gdyby sama siła miała wystarczyć, by się uwolnił. Metal z łatwością utrzymał go w miejscu, pozbawiając nikłych ostatków sił. Młodzieniec osunął się ponownie na deski.
- Popatrzcie no, próbują się uwolnić – powiedział kusznik ze śmiechem.
Raymond zobaczył, że woźnica wzrusza ramionami.
- Będą się szarpać mocniej, gdy przyjdzie czas.
Raymond chciał zapytać, co mają na myśli, ale wiedział, że nie może liczyć na odpowiedź, a jedynie na pobicie, podobnie jak jego brat. Siedział więc cicho, gdy wóz toczył się dalej chybotliwie po polnej drodze. Była to, jak sądził, część udręki. Nie wiedzieli, dokąd jadą, a zarazem byli świadomi własnej bezradności – byli całkowicie niezdolni zrobić nic, by choćby dowiedzieć się, dokąd zmierzają, nie mówiąc już o zawróceniu wozu.
Wóz toczył się przez pola, obok kęp drzew i leżących w poddańczej ciszy wiosek. Ziemia wokół nich stopniowo się wznosiła, aż utworzyła wzgórze, na którym stał fort niemal tak stary, jak samo królestwo.