Морган Райс

Wyspa Przeznaczenia


Скачать книгу

spienioną, wirującą wodę. Wsunął kryształowy miecz na powrót do pochwy z nadzieją, że zbroja, którą znalazł w wieży jest tak lekka, jak mu się zdaje…

      … i skoczył.

      ROZDZIAŁ CZWARTY

      Raymond stał na rozstaju dróg na skraju ziem należących do dawnego księcia ze swymi braćmi, wiedząc, że powinien ruszać w dalszą drogę, lecz zarazem nie chcąc jeszcze rozstawać się z resztą. Wkrótce on, Lofen i Garet będą musieli rozdzielić się, by doprowadzić do skutku to, czego Royce potrzebował; czego oni wszyscy potrzebowali.

      - Denerwujecie się? – zapytał resztę.

      - Oczywiście, że nie – odrzekł Lofen z wyraźną brawurą. Lofen był zawsze skory do walki i być może ta cecha przysłuży mu się, gdy będzie próbował odszukać Pictów, lecz Raymondowi krążyło po głowie, iż byłoby lepiej, gdyby dysponował czymś więcej niż tylko mapą i ogólnym pojęciem, gdzie ich szukać.

      - Zrobię to, co będzie trzeba – odpowiedział Garet, wyraźnie starając się dorównać odwagą braciom. Raymond pragnął powiedzieć mu, że wie, iż Garet jest dzielny – widział, jak silni byli jego bracia, gdy uwięziono ich w lochu Altfora. – Przekonam lordów, by przyłączyli się do nas.

      - A ja wskażę ci tych, którzy nam pomogą – dodała siedząca na końskim grzbiecie obok niego Moira. Raymond sam nie wiedział, co sądzi o jej obecności. To, że była możnowładczynią mogło pomóc im w przeciągnięciu możnych na ich stronę, ponadto sama zgłosiła się, by im pomóc, ale Raymond widział już, jak Garet na nią spogląda i wiedział, że wszystko się skomplikuje.

      - Upilnuj, byś był bezpieczny – rzekł Raymond do swego najmłodszego brata. Przeniósł wzrok na Moirę. Nie podlegało wątpliwości, że jest piękna i Raymond nie śmiałby winić jej za to, że możni ją porwali, ale to, że zgłosiła chęć wyruszenia z nimi w drogę budziło w nim niepokój. – Ty upilnuj, by był bezpieczny.

      - Nie jestem dzieckiem – bąknął Garet. – Jestem mężczyzną, i wykonam tę pracę jak mężczyzna.

      - Bylebyś przekonał do nas tych, których potrzebujemy – odparł Raymond.

      - Moje zadanie jest łatwe – powiedział Garet. – To ty musisz przekonać lud, by powstał.

      Raymond skinął głową.

      - Powstanie. Zrobi to dla Royce’a.

      Widział, jak jego brat potrafił nakłonić ludzi, by walczyli zacieklej i jak pokonał najgroźniejszego przeciwnika. Ściął tak zręcznego wojownika, jak ser Alistair, i poderwał do boju siły hrabiego Undine’a. Lud powstanie w imieniu Royce’a.

      - Chyba czas się pożegnać – powiedział Lofen. W jego głosie nie było słychać emocji, lecz Raymond wiedział, że kryją się one pod fasadą. Raymond żywił jedynie nadzieję, że jego brat wygłosi bardziej płomienną mowę, gdy stanie przed Pictami. Żywił także nadzieję, że będzie bezpieczny, gdyż wszyscy widzieli, do czego zdolni są dzicy, na wzgórzu przy głazie uzdrowicieli.

      - Mam nadzieję, że nie żegnamy się na długo – odrzekł Raymond. – Tylko pamiętajcie…

      - Zbierz ich na zamku hrabiego Undine’a, a nie dawnego księcia – przerwał mu Lofen. – Tak, wiem. Powtórzyłeś to już kilkukrotnie, gdy tu jechaliśmy.

      - Zamierzałem powiedzieć, żebyście pamiętali, że kocham was obu, bracia – powiedział Raymond. – Nawet jeśli jesteś bęcwałem, Lofenie, a Garet jest zbyt nieopierzony, by mieć w głowie choćby krztynę rozumu.

      - Przynajmniej nie zachowujemy się jak kwoka, która się ze wszystkimi cacka – odpalił Garet. Obrócił konia i popędził go naprzód. – Spotkamy się niebawem, bracie, z armią u boku!

      - Upilnuję, by był bezpieczny – powiedziała Moira, obracając konia i ruszając za Garetem.

      - Upilnuj! – krzyknął za nią Raymond.

      - Jesteś dla niej zbyt surowy – odezwał się Lofen, gdy ruszyli w drogę.

      - Bardziej martwi mnie to, że Garet jest dla niej zbyt łagodny – odrzekł Raymond.

      Zobaczył, że brat wzrusza ramionami.

      - Przynajmniej ma u boku piękną kobietę, która zna tych, do których się udają. Czemu ta Neave nie mogła wyprawić się ze mną…

      Raymond roześmiał się.

      - Sądzisz, że zainteresowałaby się tobą? Widziałeś ją z Matilde. Poza tym, łatwo przyjdzie ci odnaleźć Pictów. Wystarczy, że będziesz jechał przez dzicz tak długo, aż któryś z nich strzeli w ciebie.

      Lofen przełknął ślinę.

      - Drwisz sobie, ale poczujesz się gorzej, jeśli powrócę przeszyty strzałami. Mimo tego wyruszę, by z nimi pomówić, i sprowadzę własną armię. Przekonamy się, jak ludziom spodoba się walka z dzikimi.

      Obrócił się i ruszył w stronę – jak sądzili – ziem Pictów. Raymond pozostał sam na rozdrożu. W porównaniu z braćmi, jego zadanie zdawało mu się najprostsze: przekonać lud królestwa, który i tak był już niezadowolony z obecnych rządów, by przyłączył się do ich sprawy. Po tylu latach złego traktowania przez możnych służących królowi Carrisowi powinni być jak chrust, czekający na iskrę wznieconą jego słowami, by zapłonąć.

      Mimo tego, gdy Raymond zwrócił konia w stronę jednej z wiosek i pogonił go piętami do kłusu, żałował, że jego bracia nie jadą obok niego.

      ***

      Pierwsza osada była tak mała, że pewno nie oznaczono jej nawet na większości map. Miała nazwę – Byesby – i kilka chat, i nic ponadto. Tak naprawdę, była ledwie trochę większa niż spore gospodarstwo, bez żadnej karczmy, która mogłaby skupić miejscowych razem. Najlepsze, co można by o niej rzec to to, że przynajmniej nie strzegli jej żadni wartownicy służący jakiemuś miejscowemu władcy, którzy mogliby powstrzymać Raymonda przed namówieniem ludzi do powstania.

      Chłopak skierował się ku środkowi osady, gdzie obok dawno nienaprawianej studni stał niski drewniany słupek, przy którym oznajmiano wieści. Na ulicach pracowało kilkoro wieśniaków, a kolejni wyszli z chat, gdy Raymond zatrzymał się obok słupka. Pewno nieczęsto widywali tu mężczyzn w zbrojach. Możliwe, że uznali go za posłańca możnego, który władał tymi ziemiami.

      - Wysłuchajcie mnie – zawołał Raymond z końskiego grzbietu. – Zbierzcie się tu wszyscy!

      Z wolna ludzie zaczęli podchodzić do niego. Raymond stawał naprzeciw większej liczbie ludzi w boju, ale gdy powoli otaczali go ci wieśniacy, spostrzegł się, iż nigdy nie musiał przemawiać przed tłumem. Zaschło mu w ustach i spociły mu się dłonie.

      - A ktoś ty? – zapytał mężczyzna wystarczająco krzepki, by być kowalem. – Nie mamy czasu na najeźdźców i opryszków. Podniósł w górę młot, jak gdyby chciał podkreślić, że nie są bezbronni.

      - Dobrze zatem, że nie jestem ani jednym, ani drugim! – odkrzyknął Raymond. – Jestem tu, by wam pomóc.

      - O ile nie zamierzasz pomóc nam w zbiorach, to nie wiem, jak miałbyś to zrobić – odezwał się inny mężczyzna.

      Jedna ze stojących niedaleko starszych kobiet zmierzyła Raymonda spojrzeniem od góry do dołu.

      - Przychodzi mi na myśl kilka sposobów, w które mógłby to zrobić.

      Już sam sposób, w jaki wyrzekła te słowa wystarczyły, by Raymondowi zrobiło się gorąco ze wstydu. Zwalczył to odczucie, lecz było to co najmniej tak samo trudne, jak zmierzenie się