Lucinda Riley

Dom orchidei


Скачать книгу

umówiły się, że Julia przyjedzie do Southwold w przyszłą sobotę i zostanie na herbatce. Po skończonej rozmowie Julia ubrała się, zarzuciła na ramiona kurtkę i pojechała do Wharton Park. Zamierzała skorzystać z zaproszenia Kita i zobaczyć szklarnie; cieszyła ją perspektywa wyrwania się z pustego domu.

      To, że od jakiegoś czasu drażniła ją panująca w domu głucha cisza, wzięła za dobrą monetę. Jeśli nie chciała oszaleć z nudów, musiała zacząć planować przyszłość.

      Skręciła zaraz za wjazdem do Wharton Park, podziwiając czerwonolistne buki, które wyznaczały granice parku po obu stronach podjazdu, i wiekowy dąb, pod którym – jak głosiła legenda – Anna Boleyn pocałowała niegdyś króla Henryka VIII.

      Pięćset metrów dalej po raz kolejny skręciła w prawo i wyjechała na wyboistą drogę prowadzącą na czworokątny dziedziniec i położone wokół niego budynki dla służby. Tuż za nimi znajdował się ogród warzywny i szklarnie. Zniecierpliwiona i podekscytowana, jak wówczas gdy była dzieckiem, uświadomiła sobie, jak ważne jest dla niej to, że szklarnie wciąż stoją na swoim miejscu.

      Zaparkowała samochód na dziedzińcu i wyszła na chłodne rześkie powietrze. Zapamiętała to miejsce jako gwarne i pełne życia, a także rodziny, które tu mieszkały. Z radością zauważyła, że nie tylko cieplarnie są na swoim miejscu; stajnie również. Niegdyś bezustannie rozbrzmiewał tu tętent końskich kopyt, a hałaśliwe traktory omijały bawiące się na dziedzińcu dzieci, zrzucając przy drzwiach do stodoły ciężkie bele siana.

      To był świat w świecie…

      Który teraz wydawał się cichy i opuszczony.

      Julia zostawiła samochód i ruszyła zarośniętą ścieżką w kierunku ogrodu warzywnego. Niebieskie drzwi wciąż tam były, choć niemal zniknęły pod gęstą siatką bluszczu. Otworzyła je z trudem i weszła do ogrodu.

      Starannie pielęgnowane długie rzędy marchewek, groszku i pasternaków zniknęły. Ich miejsce zajęła plątanina chwastów i pokrzyw poprzeplatana dziwnymi żałosnymi główkami przerośniętej kapusty. Julia ruszyła w kierunku małego sadu na końcu warzywnika, który przesłaniał widok na szklarnie. Wiekowe jabłonie, grusze i śliwy pochylały ku ziemi sękate, powykręcane, nagie gałęzie. Ubiegłoroczne spady leżały na trawie, powoli zmieniając się w miękką ściółkę.

      Idąc między drzewami, dostrzegła dachy szklarni, ledwie widoczne zza zarośli, które wystrzeliły po obu stronach szklanych budynków. Szła teraz ledwie widoczną ścieżką w stronę pierwszych drzwi. Tych jednak już nie było. Zamiast nich leżały u jej stóp smętne szczątki gnijącego drewna i potłuczonego szkła. Patrząc pod nogi, ominęła przeszkodę i weszła do szklarni. Było tu pusto, jeśli nie liczyć starych stołów na kozłach i wiszącego nad głową rzędu żelaznych haków, wciąż jeszcze przymocowanych do kratownicy. Betonową podłogę porastał mech i wszędobylskie chwasty.

      Julia przeszła wolno na drugi koniec budynku. Tam, wciśnięty w kąt, stał taboret, na którym zawsze siedziała, a pod nim częściowo zardzewiałe stare radio dziadka Billa.

      Przyklękła i wzięła je do rąk. Wiedziała, że nie nadaje się do naprawy, ale czuła, że musi je stąd zabrać. Przytuliła je do piersi niczym niemowlę i przez chwilę kręciła pokrętłami, jakby chciała przywrócić je do życia…

      *

      „Orchidee kochają muzykę, Julio. Może zastępuje im dźwięki przyrody, które słyszą w rodzinnych stronach”, powtarzał dziadek Bill, pokazując mi, jak zrosić delikatne płatki pistoletem natryskowym. „Lubią też ciepło i wilgoć, są do takich warunków przyzwyczajone”.

      Wszyscy uważają szklarnie za niebywale duszne, kiedy silne promienie słońca wlewają się do środka, co w połączeniu z nieruchomym powietrzem sprawia, że temperatury są tu znacznie wyższe od notowanych w zwykły, wilgotny angielski dzień.

      Uwielbiam tu przebywać, może dlatego, że nie lubię zbyt ciepło się ubierać. W szklarni czuję się jak w domu; zresztą dziadek Bill też chyba nie narzeka na panujący tu upał.

      Poza tym dzięki wysokiej temperaturze powietrze jest tu przesycone wonią orchidei.

      – To Dendrobium victoria regina, nazywana czasami Niebieskim Dendrobium. Ale jak widzisz, jest w kolorze lila – chichocze dziadek. – Prawdziwa niebieska orchidea nie została jeszcze odkryta. Ta rośnie na drzewach w południowo-wschodniej Azji. Wyobrażasz to sobie? Całe ogrody w powietrzu…

      Dziadek Bill patrzy na mnie tym swoim „wzrokiem” – jak nazywam jego spojrzenie – i chociaż proszę go, żeby opowiedział więcej, nigdy tego nie robi.

      – Zimą dendrobia lubią odpoczywać; ja nazywam to hibernacją. Nie nawożę ich wówczas i tylko zraszam niewielką ilością wody, żeby nie uschły.

      – Dziadku, skąd wiesz, co one lubią? – spytałam go kiedyś. – Chodziłeś do Storczykowej Szkoły?

      Pokręcił głową i się zaśmiał.

      – Nie, Julio. Wiele się dowiedziałem od przyjaciela, który mieszkał na Dalekim Wschodzie i dorastał w otoczeniu orchidei. Reszty nauczyłem się metodą prób i błędów; przyglądałem się kwiatom, żeby zobaczyć, jak reagują na moje starania. Teraz wiem, czego się spodziewać, ponieważ na skrzynkach z kwiatami są ich nazwy, ale kiedy byłem chłopcem, nieoznakowane skrzynki przyjeżdżały z bardzo daleka i nie wiedzieliśmy, co to za gatunki, dopóki nie zakwitły. – Westchnął. – Było to dość ekscytujące, choć straciłem wówczas więcej roślin, niż wyhodowałem.

      Wiem, że dziadek Bill słynie w świecie storczyków z tego, że hoduje coś, co nazywa się hybrydami. Są one niezwykłe, dlatego znani ogrodnicy przyjeżdżają do Wharton Park, żeby obejrzeć jego najnowsze okazy. Dziadek jest bardzo skromny i nie lubi o tym mówić; powtarza tylko, że jego praca polega na hodowaniu kwiatów, a nie chwaleniu się nimi. Babcia Elsie myśli inaczej. Czasami słyszę, jak mówi, że dziadek Bill zarabia dla Wharton Park naprawdę dużo pieniędzy dzięki ludziom, którzy przyjeżdżają, żeby zobaczyć jego szklarnie i kupić rośliny, i że powinien mieć z tego więcej korzyści.

       Nie słucham jej, kiedy mówi te wszystkie rzeczy. Nie chcę, żeby cokolwiek zakłóciło spokój mojej wyjątkowej przystani. Kiedy mnie tu nie ma i kiedy jest mi smutno, wracam do niej myślami i znajduję pocieszenie.

      *

      Julia wróciła do ponurej rzeczywistości, do tego, co było i co bezpowrotnie utraciła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że drży z zimna i nie chce dłużej przebywać w tym miejscu. Obróciła się na pięcie, wyszła ze szklarni i pospieszyła przez warzywnik w stronę samochodu. Siadając za kierownicą, zobaczyła Kita, który wyszedł zza jednej ze stajni, pomachał do niej i podszedł do samochodu.

      – Cześć, Julio. Przypuszczam, że przyjechałaś zobaczyć smutny koniec jednej z niegdysiejszych chlub Wharton Park.

      – Przestań. – Westchnęła. – Jestem taka przygnębiona. Szklarnie są puste. Nic w nich nie zostało. – Zrozpaczona pokręciła głową. – Gdzie podziały się wszystkie orchidee?

      – Nie wiem. A szkoda. Mój ojciec nie mieszkał tu długo, a ciotka Crawford, nie wiedzieć czemu, wzdrygała się na samą myśl o storczykach. Pamiętasz dzień, kiedy przyniosłaś jej orchideę? Kiedy wyszłaś, oddała mi ją i powiedziała, że nie chce widzieć jej na oczy. – Mówiąc to, Kit uniósł brwi. – Nie pytaj dlaczego. Nie mam pojęcia. Może ucieszy cię fakt, że zaniosłem ją do swojej sypialni i wziąłem ze sobą, kiedy opuszczałem Wharton Park. Kwitła latami.

      – Jakie to dziwne – szepnęła Julia. – I smutne.

      – Też tak myślę – zgodził się Kit. – Bóg jeden wie, co jeszcze zniknęło z