3_img_img_c0031bdb-1e4d-5845-82e0-456a3e9a86e1.jpg" alt="Okładka"/>
Maya Blake
Kaprys szejka
Tłumaczenie:
Małgorzata Dobrogojska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Najwyraźniej słuch płatał mu figla. Tylko tak mógł potraktować tę wiadomość.
– Powtórz proszę.
Szejk Zufar al Kalia, aktualny władca Kalii, spojrzał chmurnie na starszego, niskiego mężczyznę w okularach, swojego najbliższego doradcę.
Marwan Farhat cofnął się o krok, bo spokojny ton władcy rokował gorzej niż krzyk. Zdołał wytrzymać lodowate spojrzenie płowych oczu zaledwie przez kilkanaście sekund, po czym spuścił wzrok na cenny perski dywan u stóp władcy.
– Mów, Marwan – nalegał Zufar.
– Zostaliśmy poinformowani, że narzeczona Waszej Wysokości zniknęła. Nie ma jej w jej apartamentach, a jej służąca uważa, że została uprowadzona.
– Uważa? Więc tak naprawdę nie ma dowodów?
– Nie rozmawiałem z nią osobiście, Wasza Wysokość, ale…
– Pewnie wszyscy uważacie, że moja narzeczona ukryła się gdzieś w pałacu z powodu zdenerwowania przed ślubem, jak to się zdarza kobietom w takiej chwili, prawda?
Marwan wymienił znaczące spojrzenia ze współpracownikami.
– To możliwe, Wasza Wysokość.
Zufar usłyszał niewymówione „ale” głośno i wyraźnie.
– Gdzie jest ta służąca? Chcę z nią porozmawiać.
Marwan skrzywił się niechętnie.
– Oczywiście, Wasza Wysokość, ale podobno dziewczyna jest kompletnie roztrzęsiona. Nie sądzę, by mogła być użyteczna.
– Użyteczna? – Od słów władcy powiało chłodem. – Marwan, czy ty widzisz, co ja mam na sobie?
Ten lodowaty ton zwykle sprawiał, że podwładni zastygali w przerażeniu. Marwan spojrzał ze zgrozą na burgundowo-złoty paradny mundur z szarfą, epoletami i guzikami ze szczerego złota. Na kimś innym wydawałby się sztywny i pompatyczny, ale jego król wyglądał w nim niezwykle elegancko, z klasą, którą trudno byłoby naśladować. Dopełniająca całości peleryna wisiała nieopodal na specjalnym wieszaku. Wszystko razem stanowiło ceremonialny ślubny ubiór, zamówiony w dwudzieste pierwsze urodziny władcy specjalnie na tę wyjątkową okazję.
– Tak, Wasza Wysokość – odpowiedział Marwan z szacunkiem.
Zufar rzucił na biurko białe rękawiczki, które wkładał, kiedy mu przerwano, i podszedł do grupy mężczyzn. Choć słuchali go uważnie, wolał się upewnić, że każde słowo zostanie właściwie zrozumiane.
– Widzieliście dygnitarzy i głowy państw, zmierzających do Cesarskiej Komnaty? Pięćdziesiąt tysięcy obywateli obozujących w stolicy od tygodnia w oczekiwaniu na ceremonię? Trzystu dziennikarzy i kamerzystów gotowych transmitować uroczystość?
– Tak, Wasza Wysokość.
Zufar wziął długi, uspokajający oddech.
– Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego poszukiwań mojej narzeczonej nie rozpoczęto od razu.
Marwan uniósł dłonie przepraszającym gestem, co wcale nie ułagodziło władcy.
– Stokrotnie przepraszam, ale miałem tylko zawiadomić Waszą Wysokość, że możliwe jest opóźnienie. Zapewne należałoby odłożyć ślub…
– Nie ma mowy. Znajdziesz moją narzeczoną i ceremonia odbędzie się zgodnie z planem.
– Wasza Wysokość, straże i cała służba szukali jej wszędzie. Bez skutku.
Pole widzenia przesłoniła Zufarowi czerwona mgła, a kołnierz munduru zaczął go nagle uwierać. Jednak żadnym gestem nie zdradził się z tą niewygodą. W końcu był królem.
Od urodzenia korowody nauczycieli i guwernerów uczyły go opanowania i zasad dobrego wychowania, każąc bez litości za najdrobniejsze przewinienie. Niepohamowane wybuchy emocji to była domena jego ojca.
Zufar, jego młodszy brat i siostra uczyli się w najsurowszych szkołach z internatem poza granicami kraju. A kiedy podczas wakacji pozwalano im wrócić do domu, przechodzili bezlitosne szkolenie na doskonałych ambasadorów Królewskiego Domu Kalii.
W tych rzadkich chwilach, kiedy targał nim gniew, tak jak dzisiaj, otoczenie starało się go unikać. Teraz wyprostował się i utkwił groźny wzrok w doradcy.
– Zaprowadź mnie do tej służącej. Chcę osobiście usłyszeć, co ma do powiedzenia.
– Tak jest, Wasza Wysokość.
Marwan zgiął się w ukłonie, a strażnik pałacowy pospiesznie otworzył przed nimi podwójne drzwi.
Już po chwili zorientował się, że jest źle. Radosne podniecenie wśród mieszkańców pałacu zastąpił niepokój, a wszyscy po kolei zgodnie unikali wzroku króla. W powietrzu wibrowało napięcie. Marwan też starannie unikał jego wzroku i bardzo się starał utrzymać bezpieczny dystans pomiędzy nimi.
Byłoby to nawet zabawne, gdyby instynktownie nie czuł, że jego ślub jest poważnie zagrożony.
Zaniepokojone szepty nasilały się, kiedy szedł dalej. Jak w większości królewskich pałaców część kobieca była oddzielona od męskiej. Prywatne apartamenty króla znajdowały się w zachodniej części budowli położonej na szczycie Mount Jerra, a królowej – we wschodniej.
Szybkimi krokami zmierzał tam, gdzie od przybycia do pałacu przed trzema tygodniami mieszkała jego narzeczona, Amira.
Była córką najstarszego przyjaciela jego ojca i wiedział o jej istnieniu od dzieciństwa. Ponieważ jednak była od niego o kilka lat młodsza, onieśmielał ją do tego stopnia, że prawie się przy nim nie odzywała. Toteż nie interesował się nią za bardzo, do chwili, kiedy ojciec oznajmił mu, że zawarł z ojcem Amiry, Ferozem Ghalibem, umowę odnośnie ich małżeństwa.
Wtedy jednak ślub wydawał się bardzo odległy. Organizował go ktoś inny, a od niego wymagano tylko kilku formalnych spotkań. Mimo to potraktował swoje obowiązki poważnie i upewnił się starannie, że dziewczyna nie jest przeciwna związkowi z nim i nie została do niego w żaden sposób zmuszona. Jej zapewnienia usatysfakcjonowały go wystarczająco, by pogodził się z tym, że w odpowiednim momencie zostanie jego żoną.
Raport medyka potwierdził, że jest zdrowa i zdolna rodzić dzieci, co ostatecznie przypieczętowało umowę.
Poza tym nie poświęcał jej wielu myśli, choć nie uszło jego uwadze, że podczas wspólnych obiadów dwa razy w tygodniu bywała osobliwie roztargniona.
Amira była blisko z jego siostrą i wierzył, że Galila powiedziałaby mu, gdyby istniał jakiś problem, stawający zbliżający się ślub pod znakiem zapytania.
Rządzenie królestwem zawsze było dla niego priorytetem. Nie mogło być inaczej, jeżeli miał sobie poradzić z chaosem wywołanym niespodziewaną abdykacją ojca.
Zmierzając do luksusowych apartamentów zajmowanych przez królową i inne kobiety z rodziny królewskiej, robił się coraz bardziej zły. Nie chciał w tym dniu myśleć o swoim ojcu, nie chciał wspominać, jak były król po śmierci żony odesłał dzieci do letniego pałacu i całymi miesiącami ich nie widywał. Nie chciał wspominać bezsennych nocy i katorżniczej pracy, jakich wymagało utrzymanie królestwa haniebnie zaniedbanego przez ojca. Liczył się tylko dzień dzisiejszy. Jego lud pragnął królewskiego ślubu i to właśnie zamierzał mu dać.
Lokaj, czuwający pod Szafirową Komnatą, natychmiast otworzył przed nim drzwi.
Wszedł do salonu i zatrzymał się na widok grupy wyraźnie przygnębionych kobiet. Dwie dyskutowały, gestykulując, a starsza służąca pocieszała młodszą.
– Która to? – spytał krótko.