nocne zdjęcia dobrej jakości.
Swoim optymizmem zaraził resztę.
W pierwszy weekend lata, w ciepłą i gwiaździstą noc dwa samochody osobowe wyjechały z Wrocławia drogą w kierunku Smolca. Przed osiedlem domków jednorodzinnych skręciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfaltową drogą pojechały wzdłuż wysokiego ogrodzenia, za którym rozciągały się tereny należące do jednostki wojskowej przy lotnisku na Strachowicach, w kierunku Krzeptowa i dalej.
Ruch był niewielki, jechali szybko, podnieceni i rozbawieni. Lekki niepokój zabijali głośnym śmiechem, żartami i dużą ilością piwa.
Droga wiodła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księżycowej, dość jasnej nocy światła samochodów z trudem przebijały się przez mrok. Rosnące po obu stronach wielkie drzewa z rozłożystymi konarami stykającymi się w górze tworzyły tunel pogrążony w absolutnych ciemnościach. Nad drogą przelewały się fale białej mgły podnoszącej się z podmokłych terenów Parku Krajobrazowego Doliny Bystrzycy.
– Niech to cholera weźmie! – zaklął Mateusz Jastrzębski prowadzący pierwsze auto i wcisnął odrobinę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…
Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamującego za nim auta.
Siedzący na przednim siedzeniu obok kierowcy Oskar Berton, zwany Apaczem, obejrzał się zaniepokojony i pokręcił głową.
– No, teraz pojechałeś – rzucił.
Mateusz popatrzył we wsteczne lusterko i nonszalancko wzruszył ramionami.
– Niech uważa, jak jedzie.
Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zrobiło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wybaczył nawet najdrobniejszej ryski na toyocie. Tym bardziej że był w delegacji za granicą i nie wiedział, że jego nastoletni syn jeździ autem bez pozwolenia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pewnie nie miałby pomysłu, jak wytłumaczyć starym, co robił o północy kilkanaście kilometrów za miastem i jak doszło do wypadku.
Mateusz wyjął z rąk Apacza piwo w puszce i pociągnął dwa duże łyki dla kurażu.
– Daleko jeszcze? – zapytał zniecierpliwiony.
Mgła zgęstniała. Przed maską samochodu kotłowały się białe tumany, w których ginęło światło reflektorów.
– Za następnym zakrętem – odrzekł uspokajająco Apacz.
Rzeczywiście kilkaset metrów dalej las gwałtownie się kończył. Mgła się przerzedziła, widać było szosę prowadzącą przez pola pod rozgwieżdżonym niebem. Dojechali do skrzyżowania. Droga w lewo prowadziła do Kątów Wrocławskich, a w prawo do oddalonej o półtora kilometra miejscowości, której nazwy nie można było odczytać z zamalowanej sprayem tablicy. Skręcili w prawo i chwilę później Apacz kazał Mateuszowi znowu skręcić w szutrową drogę pełną wybojów i kolein. Po przejechaniu kilkunastu metrów znaleźli się w lesie. W świetle księżyca doskonale widać było białe pnie brzóz, połyskujące zza krzewów porastających gęsto pobocze. Po kolejnych kilkuset metrach las się kończył. Po prawej stronie rozciągały się pola uprawne, a w lewo odchodziła zarośnięta wysoką trawą polna droga prowadząca do cmentarnej bramy.
Apacz wybrał doskonałe miejsce. Pierwsze domostwa znajdowały się kilkaset metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im przeszkodzić.
Zaparkowali i wysiedli z samochodów. Odwaga nakręcana do tej chwili przez młodzieńczą brawurę i alkohol gdzieś uleciała.
– Co jest? – Apacz spojrzał na kolegów z kpiącym uśmiechem na ustach. – Strach was obleciał?
Związał długie włosy i naciągnął maskę na twarz. Ruszył przed siebie, przecisnął się przez szparę w zardzewiałym ogrodzeniu i znalazł się na cmentarzu. Przez chwilę szarpał bramę, wydając z siebie potępieńcze jęki, jakby był nieboszczykiem desperacko próbującym wydostać się na zewnątrz. Ten pokaz wywołał u reszty mimowolne salwy śmiechu. Apacz, podobnie jak pozostali chłopcy, ubrany był w obcisły czarny kostium, na którym białą fosforyzującą farbą nadrukowano ludzki szkielet. W ciemnościach odznaczały się tylko jasne wzory kości.
– Muszę w krzaki – powiedział nagle Michał Rudnik.
Jagoda Chmielnik prychnęła pogardliwie.
– Kwasu, może ty masz jakiś problem z pęcherzem? – zadrwiła.
Miała długie, prawie białe włosy i uchodziła za klasową piękność. Nie na darmo nazywano ją Daenerys – była bardzo podobna do królowej Daenerys Targaryen z Gry o tron. Przebrała się zresztą odpowiednio. Nosiła spływającą do ziemi jasną suknię, na ramiona zarzuciła czerwony szal, białe włosy spięła z tyłu w koński ogon. Czubek jej głowy zdobiła korona wycięta z kartonu i oklejoną złotą folią.
Kwasu popatrzył na nią z wyższością.
– Po prostu wypiłem najwięcej. – Wzruszył ramionami i skręcił w stronę czerniejących z boku krzewów.
Pozostali chłopcy skorzystali z okazji i bez słowa poszli w jego ślady.
Dziewczyny zostały w miejscu.
– Jak dzieci – powiedziała Fiolka, czyli Ania Wiśniewska.
Była przebrana za biskupa. Miała na sobie pozłacaną tunikę imitującą szaty liturgiczne, na głowie srebrną infułę, a w ręku trzymała własnoręcznie zrobiony pastorał zakończony efektowną spiralą. Nie mogła pochwalić się talentem plastycznym, ale spirala wyszła jej doskonale.
– Cóż, przynajmniej można zapalić – westchnęła Dominika Skrucha. Zawsze miała przy sobie co najmniej dwie paczki cienkich mentolowych papierosów. Z racji nazwiska od wczesnej podstawówki nosiła ksywę Skucha – wszyscy, łącznie z nauczycielami, notorycznie przekręcali jej nazwisko. Dominika przebrała się za rycerza. Jej piersi okrywała plastikowa zbroja z herbem Ślepowron, na plecy zarzuciła pelerynę, a do szerokiego wojskowego pasa przymocowała miecz. Na głowie miała hełm. Przyłbica ciągle opadała jej na oczy i Dominika musiała ją poprawiać.
Ostatnią dziewczyną była Weronika Kaczuk, wysoka, ciemnowłosa, o zadziornym spojrzeniu. Przebrana w czarny habit mniszki wyglądała bardziej na postać z horroru klasy B niż na siostrę zakonną.
Zanim zdążyły się porządnie zaciągnąć dymem, wrócili chłopcy. Wszyscy naciągnęli już maski i nie mogły ich rozpoznać.
– Siostry, rzućcie to świństwo! – wykrzyknął pierwszy szkielet głosem Apacza. – Mam coś o wiele lepszego…
Pogrzebał chwilę w tylnych kieszeniach spodni, wyciągnął kartonowe pudełko po papierosach i triumfalnie pokazał wszystkim zawartość.
– Świeży towar – odezwał się Tymon Jagla. Miał ksywę Don Pedro. – Ty zawsze masz genialne pomysły, Apacz.
– Przestańcie! Mamy kręcić film, a wy się najaracie i nic z tego nie będzie – mruknęła Dominika.
– Przestań, Skucha, będzie lepsza zabawa. – Apacz puścił dwa skręty w obieg.
Palili w milczeniu.
– Niezłe zioło – szepnął Kwasu.
Dziewczyny śmiały się głupkowato. Mateusz Jastrzębski nagle zaczął podskakiwać, jakby stał bosymi stopami na gorącym żelazie. Powtarzał bez przerwy:
– Czujecie to? Czujecie? Czujecie wibracje?
Daenerys co chwilę trącała rycerski hełm Dominiki. Przyłbica raz po raz opadała z trzaskiem, ale Dominika się nie denerwowała, tylko cierpliwie ją podnosiła, zanosząc się śmiechem.
W pewnej chwili Apacz klasnął w dłonie.
– Dość zabawy! Przecież mamy