stadion, potem pętlę tramwajową po prawej i wtedy poczuł wibracje telefonu w kieszeni. Natychmiast pomyślał o Karinie Buczko i o szpitalu. Nie mógł na razie odebrać. Zjechał na pas do skrętu w ulicę Metalowców i zatrzymał się na czerwonym świetle. Przy wjeździe na teren dawnego Pilmetu zjechał na chodnik, zdjął kask i wyciągnął telefon, żeby oddzwonić. Spojrzał na wyświetlacz. Ojciec. Zanim zdążył wybrać numer, ojciec zadzwonił ponownie.
– Z matką jest źle – oznajmił bez żadnych wstępów.
Marcin zesztywniał. Od wielu lat nie słyszał, żeby ojciec był zdenerwowany.
– Co się dzieje?
– Znowu wpadła w depresję, tylko teraz… – Wyraźnie słyszał wahanie. – Jest jakby inaczej.
– Tato, opowiedz wszystko powoli i dokładnie.
Michał Zakrzewski zaczął mówić.
Około tygodnia wcześniej Zofia Zakrzewska zaczęła gasnąć. Wieczorami wyszywała obrazy – na płótnie, kolorowymi nićmi, to było jej hobby. Ale teraz siedziała tylko z igłą i patrzyła na swoje ręce. Potem przestała jeść. Tylko leżała w łóżku, to przysypiała, to budziła się. Na pytania odpowiadała półsłówkami. Wezwane pogotowie niczego nie stwierdziło, lekarz, który przyszedł na domową wizytę, doradził, że psycholog mógłby pomóc.
– Miała już nawroty depresji – przypomniał ojciec. – Ale teraz jest inaczej. Ona nie śpi w nocy, tylko czuwa.
– Coś mówi?
– Pytałem, dlaczego nie śpi. Powiedziała, że czeka na ciebie i na… – Głos ojca się załamał. – Na Ryśka. Powiedziała, że chciałaby was jeszcze zobaczyć, zanim odejdzie.
Marcin miał brata bliźniaka, który zaginął w wieku dwunastu lat. Po trzydziestu latach Marcin prowadził śledztwo w sprawie seryjnych zabójstw dzieci i odkrył straszną prawdę. Jego brat prawdopodobnie został zamordowany. Prawdopodobnie, bo zabójca wskazał miejsce ukrycia zwłok, ale ciała tam nie znaleziono. W kartotece Ryszarda Zakrzewskiego nadal widniała adnotacja „Zaginiony”.
– Co mam zrobić? – zapytał Marcin.
W tej samej chwili usłyszał piknięcie w słuchawce i aparat zawibrował mu w dłoni. Przyszedł SMS.
– Po prostu przyjedź. Może tobie uda się z nią porozmawiać.
– Dobrze, tato. Przyjadę, jak tylko będę mógł. Teraz muszę kończyć…
Marcin oderwał telefon od ucha i spojrzał na wyświetlacz. Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Wiadomość od Kariny Buczko. Trzy słowa: „on tu jest”. Marcin poczuł, jak opada z niego wszelkie zmęczenie. Wybrał szybko numer do dyżurnego i piętnaście sekund później pędził z powrotem do szpitala, nie zwracając uwagi na sygnalizację na skrzyżowaniach.
*
Kiedy dziwny lekarz zniknął za rogiem, Karina zaczęła się gorączkowo zastanawiać, co robić. Zadzwonić po pomoc? Trzeba było wybrać numer i poczekać, aż zgłosi się dyżurny. Za długo. Miała nadzieję, że Zakrzewski odebrał wiadomość i że będzie wiedział, jak postępować dalej. Wstała i jeszcze raz rozejrzała się po korytarzu. Nikogo. Wyszarpnęła z kabury pistolet i odbezpieczyła go. Było tylko jedno miejsce, gdzie mogła się teraz schować.
Wiedziała, w którą stronę otwierają się drzwi. Stanęła nieco z boku, po przeciwnej stronie. Kiedy drzwi się uchylą, nie będzie jej widać, a ona od razu zobaczy, kto wchodzi. W gruncie rzeczy liczyła na to, że nikt tu nie wejdzie. Rzuciła okiem za siebie. Parol leżał w takiej samej pozycji, urządzenia jarzyły się bladym światłem, pompa tlenu poruszała się jednostajnie.
Karina skupiła się na drzwiach.
Światło wpadające z korytarza do pogrążonego w półmroku pokoju, w którym leżał Parol, przesłoniła ciemna postać. Karina wstrzymała oddech. Czyżby się nie myliła?
Odczekała trzy sekundy, po czym pewnie pociągnęła za drzwi, wyszła na korytarz i złożyła się do strzału. Mierzyła do mężczyzny w lekarskim kitlu, który stał do niej tyłem na progu pustej sali.
Starała się, żeby jej głos zabrzmiał stanowczo i pewnie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że wyszło doskonale.
– Policja! Rzuć broń!
Napastnik znieruchomiał.
– Ręce do góry! Rzuć broń!
Kątem oka zobaczyła, że od strony wind nadchodzą dwie pielęgniarki, pchając przed sobą wózek. Na widok Kariny i słysząc wyraźnie jej słowa, znieruchomiały przerażone. Zignorowała je. Teraz skupiona była tylko na plecach tamtego.
– Ręce do góry, bo będę strzelać!
Jej głos trochę stracił na pewności. Na szczęście fałszywy lekarz wolno podniósł ręce nad głowę. W prawej dłoni trzymał pistolet z długim tłumikiem.
– Broń na podłogę! Na podłogę!!!
Jej krzyki niosły się korytarzem. W holu pojawiło się kilka osób, lekarze i pielęgniarze. Karina nawet na nich nie spojrzała.
Napastnik schylił się i położył pistolet na podłodze.
– Dwa kroki do tyłu! – wrzasnęła.
Kiedy wykonał polecenie, kazała mu się odwrócić. Wtedy krzyknęła do zgromadzonych po prawej stronie:
– Nie stójcie tak, sprowadźcie pomoc!
Przez chwilę nikt nie reagował. Wreszcie jakiś bardziej rozgarnięty pielęgniarz odwrócił się i gdzieś pobiegł. Miała nadzieję, że zadzwoni na policję. Reszta jednak stała w tych samych miejscach. Rzuciła okiem w drugą stronę, na skamieniałe pielęgniarki.
– Uciekajcie stąd!
Dopiero teraz spojrzała napastnikowi w twarz. Plastikowa maska pozbawiona uczuć. Niebieskie oczy ziały pustką. Nawet nie można było powiedzieć, że facet jest spokojny. On wyglądał, jakby nic nie czuł, jak gdyby nic nie mogło go powstrzymać przed wykonaniem zadania. Karina była tylko kamyczkiem na jego drodze, nic nieznaczącym i sprawiającym przejściowe kłopoty. Nagle poczuła, że ogarnia ją strach. Z trudem zapanowała nad drżeniem dłoni obejmujących rękojeść walthera P99.
– A teraz… – zaczęła, ale w tym samym momencie drzwi do pomieszczenia, gdzie stał mężczyzna, samoczynnie zaczęły się zamykać.
*
Zakrzewski gnał na złamanie karku. Przejechał wiadukt, minął stadion i wyprzedził stojące w korku do Leśnicy auta. Nie pojechał do głównego wejścia szpitala, tylko skręcił w prawo. Objechał szlaban i znalazł się na drodze, którą wyjeżdżały ze szpitala karetki.
Był już blisko. Widział wyraźnie wielki napis „SOR” z boku szpitala.
*
Drzwi zamykały się coraz szybciej. Karina Buczko wpadła w panikę. Co robić? Jakiś głos w jej głowie krzyczał: „Strzelaj, idiotko! Strzel mu w kolano! Najlepiej w dwa kolana!”. Jednak palec na spuście ani drgnął. Jeszcze nigdy do nikogo nie strzelała.
I nie strzeliła tym razem.
Na pół sekundy przed zamknięciem drzwi spojrzała tamtemu w oczy. Wydawało jej się, że coś w nich dostrzega – uśmiech, lekką kpinę i niewypowiedziane pytanie: „No i co teraz zrobisz?”. Nic nie zrobiła.
Na szczęście, kiedy tylko zamek w drzwiach się zatrzasnął, zrobiła dwa kroki w bok i zeszła z linii strzału. Nawet nie zdążyła zareagować, kiedy nagle szkło w drzwiach rozpękło się na tysiąc kawałków. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że nie usłyszała strzałów, ponieważ były wytłumione. Rozległ się pisk pielęgniarek, wśród lekarzy po drugiej stronie zapanowało poruszenie. Dlaczego oni