Генрик Сенкевич

Pan Wołodyjowski


Скачать книгу

ją „fechtów” uczył, on zaś nie odmówił, bo po kilku dniach, choć zawsze wolał Drohojowską, jednak i Baśkę bardzo polubił, ile że111 zresztą trudno jej było nie lubić.

      Pewnego poranku zaczęła się tedy pierwsza lekcja, głównie chełpliwością Baśki wywołana i jej upewnieniami, jako że już tę sztukę wcale nieźle posiada i nie byle kto potrafi jej pola dotrzymać.

      – Starzy żołnierze mnie uczyli – mówiła – których u nas nie brak, a wiadomo przecie, że nie masz nad naszych szermierzów112… Ba, to jeszcze pytanie, czybyście i waćpanowie równych sobie nie znaleźli.

      – Co waćpanna mówisz – zawołał Zagłoba – my w całym świecie równych nie mamy!

      – Chciałabym, żeby się pokazało, iż i ja równa. Nie spodziewam się, ale chciałabym!

      – Na strzelanie z bandoleciku to i ja bym się popróbowała – rzekła śmiejąc się pani Makowiecka.

      – Dla Boga! Chyba same amazonki w Latyczowskiem mieszkają – rzekł Zagłoba.

      Tu zwrócił się do Drohojowskiej:

      – A waćpanna jaką bronią najlepiej władasz?

      – Żadną – odpowiedziała Krzysia.

      – Aha! Żadną! – zakrzyknęła Baśka. I tu przedrwiwając Krzysię poczęła śpiewać:

      Wierzcie, rycerze,

      Na nic pancerze,

      Na nic się tarcze zdały!

      Przez stal, żelazo

      W serce się wrażą

      Kupida ostre strzały!

      – Taką ona bronią władnie113, nie bójcie się! – dodała zwracając się do Wołodyjowskiego i Zagłoby. – Szermierz też z niej nie lada!

      – Wychodź waćpanna! – rzekł pan Michał chcąc ukryć lekkie pomieszanie.

      – Ej, Boże! Żeby się pokazało, co ja myślę! – zawołała Basia rumieniąc się z radości.

      I stanęła zaraz w pozycji mając lekką polską szabelkę w prawicy, lewą zaś rękę zasunęła za plecy i z wysuniętą piersią naprzód, z podniesioną głową i rozdętymi chrapkami była tak ładna i tak różowa, że Zagłoba szepnął do pani stolnikowej:

      – Żaden gąsiorek, choćby ze stuletnim węgrzynem, nie udelektowałby mnie tak swym widokiem!

      – Uważ waćpanna – rzekł Wołodyjowski – ja się tylko będę bronił, ni razu nie przytnę, a waćpanna atakuj, jak się jej żywnie podoba.

      – Dobrze. Kiedy zaś waćpan będziesz chciał, żebym przestała, to mi słowo rzeknij.

      – Mogłoby się i tak skończyć, kiedy bym tylko zechciał!…

      – A to jakim sposobem?

      – Bo takiemu szermierzykowi łatwie bym szabelkę z rąk wytrącić zdołał.

      – Zobaczymy!

      – Nie zobaczymy, bo tego przez politykę nie uczynię.

      – Nie trzeba tu żadnej polityki. Uczyń to waść, jeśli zdołasz. Wiem, że mniej umiem od waćpana, ale tego przecie sobie nie dam uczynić!

      – Więc waćpanna pozwalasz?

      – Pozwalam!

      – Dajże spokój, hajduczku najsłodszy – rzekł Zagłoba. – On to z największymi mistrzami czynił.

      – Zobaczymy! – powtórzyła Basia.

      – Zaczynajmy! – rzekł Wołodyjowski, nieco zniecierpliwiony przechwałkami dziewczyny.

      Zaczęli.

      Basia przycięła okrutnie, skacząc przy tym jak konik polny.

      Wołodyjowski zaś stał w miejscu, czyniąc, wedle swego zwyczaju, malusieńkie ruchy szablą i nie bardzo nawet zważając na atak.

      – A waćpan to się ode mnie jak od uprzykrzonej muchy oganiasz! – zawołała podrażniona Basia.

      – Jaż się z waćpanną nie próbuję, jeno ją uczę! – odparł mały rycerz. – Dobrze tak! Jak na białogłowę, wcale nieźle! Spokojniej z dłonią!

      – Jak na białogłowę? Masz waćpan za białogłowę! Masz! Masz!

      Ale pan Michał, lubo Basia zażyła swych cięć najznamienitszych, nic nie miał. Owszem, umyślnie począł rozmawiać z Zagłobą, aby okazać, jak mało dba o Basine ciosy.

      – Odstąp waćpan od okna, bo pannie ciemno, a choć szabla większa od igły, za to ma panna mniej eksperiencji114 do szabli niż do igły.

      Chrapki Basi rozdęły się jeszcze więcej, a czupryna spadła całkiem na błyszczące oczka.

      – Waćpan mnie lekceważysz? – spytała dysząc mocno.

      – Nie osobę, broń Boże!

      – Nie cierpię pana Michała!

      – Masz, bakałarzu, za twą naukę! – odpowiedział mały rycerz.

      Po czym znów do Zagłoby:

      – Dalibóg, że śnieg zaczyna padać.

      – Ot, śnieg! Śnieg! Śnieg! – powtarzała przycinając Baśka.

      – Baśka, dosyć! Ledwie już dyszysz! – wtrąciła pani stolnikowa.

      – No, trzymaj waćpanna szablę, bo wytrącę!

      – Zobaczymy!

      – A ot!

      I szabelka, wyfrunąwszy jako ptak z rąk Basi, upadła z brzękiem aż koło pieca.

      – To ja sama! Niechcący! To nie waćpan! – wołała ze łzami w głosie panienka i chwyciwszy w mig szabelkę, znowu przycięła.

      – Spróbuj waćpan teraz…

      – A ot! – powtórzył pan Michał.

      I szabelka znów się znalazła pod piecem.

      Pan Michał zaś rzekł:

      – Na dzisiaj dość!

      Pani stolnikowa poczęła drgać i piszczeć głośniej jak zwykle, Basia zaś stała na środku izby, zmieszana, odurzona, dysząc mocno, gryząc wargi i tłumiąc łzy, które przemocą cisnęły się jej do oczu. Wiedziała, że tym bardziej będą się śmieli, jeżeli wybuchnie płaczem, i koniecznie chciała się wstrzymać, ale widząc, że nie zdoła, wypadła nagle z izby.

      – Dla Boga! – zawołała pani stolnikowa. – Pewnie do stajni uciekła, a taka zgrzana… jeszcze ją zamróz chyci115. Trzeba chyba pójść za nią! Krzysiu, nie wychodź!

      To rzekłszy wyszła i porwawszy ciepłą jubkę116 w sieni, biegła z nią do stajni, a za nią biegł Zagłoba, niespokojny o swego hajduczka.

      Chciała wybiec i Drohojowska, lecz mały rycerz chwycił ją za rękę.

      – Słyszałaś waćpanna zakaz? Nie puszczę tej ręki, póki nie wrócą.

      I rzeczywiście nie puszczał. A była to ręka jakoby atłasowa, miękka; panu Michałowi wydało się, że jakiś strumień ciepły przepływa z tych cienkich palców w jego kości, sprawując w nich lubość niezwykłą, więc trzymał je coraz mocniej.

      Lekkie rumieńce przeleciały przez smagławą twarz Krzysi.

      – Tom,