1 maja 1647 r. ruszyli młodzi Sobiescy z Paryża „na peregrinatią dla przeirzenia się w miastach y dla przewiedzenia prowincyi francuskich”. Zwiedzili Francję dokładnie: Orlean, Blois, Tours, Saumur, Rochelle, Poitiers, Bordeaux, Grenoble, Lyon, Rouen, Amiens, Calais – oto główne etapy. Z Calais do Anglii. „W mieście Canteberi – pisze wierny Sebastian Gawarecki – gospoda piękna y dostatnia, ale ladaiako traktowaniśmy byli, a zapłacić drogo musieli. Wino hiszpańskie dobre. Tu zażywaią do stołu maluśkich talirzyków drewnianych, który kto stłucze, to za niego ieden penik, to iest grosz angielski, powinien dać”.
Mimo woli przy tej naiwnej relacji przypomina mi się czterdzieści lat wprzódy odbyta „peregrinatia” ojcowska; niewiele różnią się od siebie poziomem; takie to i były te szlacheckie wojaże… Potem Londyn, Oxford, potem Holandia, gdzie podróżni zwracają uwagę na sztukę fortyfikacyjną; wreszcie dn. 24 lipca 1648 r. wyjeżdżają Sobiescy z Brukseli do Polski. Półtrzecia39 roku blisko trwała ta podróż, mniej zapewne bogata w książkową naukę niż w poznawanie obcych zwyczajów i obyczajów.
Kiedy młodzi panicze stanęli z powrotem na ziemi polskiej, zastali w kraju głębokie i tragiczne zmiany. Król umarł, bezkrólewie ujrzało Polskę w ogniu wojny kozackiej. Chmielnicki pobił wojska hetmańskie nad Żółtymi Wodami; pod Korsuniem obaj hetmani, Potocki i Kalinowski, dostali się z mnóstwem rycerstwa do niewoli. Wreszcie, wyruszywszy w ogromnej sile, w kilkadziesiąt tysięcy ludzi – pięciokroć tyle służby! – z przepychem rynsztunków, taborów i rzędów, dumnie i bitnie, szlachta uciekła bez bitwy spod Piławiec w ataku niepojętej paniki. Tuż po tej potrzebie piławieckiej – „plugawieckiej”, jak ją zaraz ochrzczono – stanęli Marek i Jan Sobiescy, wprost z drogi, przed matką w Zamościu. „Wyrzekłabym się was, gdybyście mieli być tacy jak ci spod Piławiec” – rzekła im podobno rycerska niewiasta. I miała dodać: „Z nią albo na niej40”, wskazując na tarczę rodową gestem Spartanki. I od tej chwili zaczyna się dla młodych Sobieskich służba, która dla Marka skończyła się rychło chlubną śmiercią, a dla Jana miała trwać aż do zgonu.
Tak by powiedział polski Plutarch. W rzeczywistości, było to – jak zwykle – mniej prostolinijne. Bo w kilka lat potem matka-patriotka opuści kraj, aby osiąść za granicą, a pozostały przy życiu syn znajdzie się w obozie Szwedów. Dziedzictwo Żółkiewskich zagubiło się na jakiś czas; odnajdzie się z czasem.
Kiedy zważymy rolę matki Sobieskiego, czujemy – poza panegirycznym frazesem dziejopisów – jakąś tajemnicę. Matka ta, mimo że żyła do końca r. 1661, znika jak gdyby całkowicie z życia syna. Wiemy, że kilka lat bawiła poza krajem, ale wróciła z obczyzny w r. 1658. Poprawny udział w pogrzebie, oto wszystko co wiemy o stosunku Jana do niej. Podobno powodem opuszczenia kraju przez Teofilę Sobieską był wstrząs, jakim stał się dla niej zgon Marka, wsławionego już w obronie Zbaraża: zginął okrutną śmiercią pod Batohem (1652). A zginął w szczególnie bolesnych dla tej matki okolicznościach. Bo nawet nie wiadomo na pewno, co się z nim stało; wedle najczęstszej wersji, ścięto go jako jeńca przed namiotem Kantemira, ale i to nie jest pewne. Jana, który poprzednio walczył przy królu pod Zborowem, nie było wówczas w szeregach; podobno leżał ranny w pojedynku: może raczej w jakiejś zwadzie, bo pojedynki były wówczas w Polsce rzadkością. Podobno matka, która osobliwie kochała Marka, nie mogła darować Janowi tej nieobecności. W Marku widziała ona – i inni – przyszłość rodu: wichrowatego Jana, skłonnego do burdy i miłostek, mniej ceniła. Pogrążona w boleści, czyni wielkie fundacje dla pamięci starszego syna i przenosi się do Włoch. Wszystko to wiadome jest dość mglisto; może znów historycy woleli nie tykać drażliwych spraw. Szajnocha wspomina o niechęci matki do syna; dworzanin króla Jana, Daleyrac, powiada wprost w swoich zapiskach, że pani Sobieską w tym samym stopniu kochała starszego syna, w jakim nienawidziła młodszego.
Ten punkt jest dla nas nader interesujący, całkowite bowiem osamotnienie, w jakim znalazł się młody Jan Sobieski, przygotowuje niewątpliwie ową bezpodzielną nad nim władzę ukochanej kobiety. I nie tylko osamotnienie: jest tu jakby jakiś dość zagadkowy uraz na punkcie rodziny. Miał siostrę; zapewne. Ale w liście swoim do żony w r. 1668 pisze Sobieski, że „wszyscy wiedzą z dawna o tej mojej intencji, że gdyby mi się było żenić nie przyszło, tedy bym tak moje dysponował dobra, jakoby się żaden z nich nie cieszył krewny”… Mimo że Sobieskiego, igrając z jego nazwiskiem, nazywano dość często „Sobkiem”, deklaracja taka jest w owych pełnych kultu rodowego czasach czymś dość osobliwym i nie mamy dla niej wytłumaczenia. Może by się ono znalazło w tymże liście, bo tuż po owym zdaniu widzimy znak wydawcy, że coś tam opuszczono; i w ogóle może by się w tych listach Sobieskiego znalazło klucz do niejednej poufnej tajemnicy – gdyby były inaczej wydane.
Ach, te nasze cenzurki! Dam przykład, jak u nas traktowano wydawanie źródeł. Istnieje bardzo ciekawa korespondencja pana des Noyers, sekretarza Marii Ludwiki, wydana w oryginale w Berlinie w r. 1859. Przedtem, w r. 1844, ogłosił część tych listów w polskim przekładzie zasłużony Edward Raczyński w zbiorze pt. Portofolio królowej Marji Ludwiki. Charakteryzując w którymś liście króla Jana Kazimierza, des Noyers powiada, że „w pokoju króla rozmawia się tylko o wszeteczeństwach” (on ne parle que de luxure); polski wydawca zmienia to na: „W jego pokoju nie rozmawiają o niczym jak o Piśmie Świętym41…
Wróćmy do naszego bohatera. Po śmierci Marka Jan zostaje przyszłym dziedzicem trzech rodów: Żółkiewskich, Daniłłowiczów i Sobieskich, spadkobiercą olbrzymich włości. Jest starostą jaworowskim. Ale, urodzony żołnierz, służy dalej wojskowo. W r. 1653 staje przy królu na czele własnej chorągwi pancernej pod Żwańcem; idzie dobrowolnie jako zakładnik między Tatarów; posłuje przy Bieganowskim do Turcji, jak gdyby chciał zawczasu dobrze poznać przyszłego wroga. Bije się z Rosją i z Kozakami pod Ochmatowem. Aż w r. 1655 zjawia się na dworze królewskim w Warszawie, gdy stolica bawi się i szumi, nie przeczuwając bliskiego potopu, który omal nie zatopił całego kraju.
Dwudziestosześcioletni Sobieski był wówczas ideałem młodego polskiego szlachcica. Rosły, przystojny, krzepki, zapalny jak proch (la poudre – to jeden z jego pseudonimów w późniejszej korespondencji z Marysieńką), wsławiony męstwem, obyty przy tym w świecie i dworny kawaler, wielce czuły na wdzięk niewieści, musiał ciągnąć ku sobie niejedne piękne oczy. I tam, na dworze, w r. 1655, poznaje kobietę, do której miłość zdecydowała o kolejach jego życia. Bohater spotkał swój los, Celadon – swoją Astreę.
Ale to też nie będzie takie proste.
III. Szkoła królowych
W tym samym czasie, gdy młodzi Sobiescy człapali konno przez Niemcy udając się po naukę do Paryża, wiosną r. 1646 wjeżdżała w granice Polski świeża jej królowa, zaślubiona już przez prokurację42 Władysławowi IV, Maria Gonzaga, księżniczka de Nevers i de Cleves, księżniczka Mantui itd. itd. Młoda pani pochodzi z rodu, w którego żyłach płynie krew wszystkich krajów: Francji, Włoch, Niemiec, Hiszpanii, Grecji; rasa awanturnicza, gwałtowna, zarazem inteligentna i skłonna do intrygi. Ród do połowy XVI w. włoski, później – przez małżeństwo – przeszczepiony do Francji.
Maria Ludwika, urodzona w r. 1611, zatem wówczas trzydziestopięcioletnia, miała przeszłość dość tajemniczą. Mówię o przeszłości serca. Już to samo, że piękna, bogata i można księżniczka pozostała do tak późnego – jak na owe czasy – wieku niezamężna, było dość niebanalne. Wciąż mijała się ze swoim losem. Mając lat osiemnaście, rozkochała brata królewskiego Gastona, który byłby ją może wykradł, gdyby Richelieu nie uprzedził jego zamiarów, osadzając z kurtuazją Marię w zamku Vincennes, służącym także za więzienie stanu: delikatna wskazówka, że małżeństwo to nie byłoby po myśli dworu. Później omal nie została królową polską: kiedy w r. 1635 sprezentowano Władysławowi