Suzanne Collins

Ballada ptaków i węży


Скачать книгу

chwili pojawiła się babka ze świeżo ściętą czerwoną różą, którą trzymała czule w drżących dłoniach. Ubrała się w długą, powłóczystą tunikę w czarnym kolorze. Przed wojną odzież w tym stylu cieszyła się ogromną popularnością, obecnie jednak była wręcz komicznie niemodna. Haftowane pantofelki z podwiniętymi noskami stanowiły dawniej komplet z suknią, a spod sfatygowanego turbanu z aksamitu wystawały pasma cienkich siwych włosów. To była resztka niegdyś wykwintnej garderoby babki. Nieliczne przyzwoite stroje oszczędzała na spotkania towarzyskie lub rzadkie wyjścia na miasto.

      – Masz, chłopcze. Przypnij to – rozkazała. – Prosto z ogródka na dachu.

      Sięgnął po różę, lecz gdy przyjmował ją z drżącej ręki babki, kolec wbił mu się w sam środek dłoni. Z rany popłynęła krew, więc wyprostował ramię, żeby nie poplamić cennej koszuli. Babka wydawała się skonsternowana.

      – Chciałam tylko, żebyś wyglądał elegancko – powiedziała.

      – Ależ naturalnie, Panibabciu – przytaknęła Tigris. – I tak będzie.

      Gdy prowadziła Coriolanusa do kuchni, powtarzał sobie, że samokontrola to podstawa i powinien się cieszyć, że dzięki babce mógł codziennie ją praktykować.

      – Rany kłute krótko krwawią – oświadczyła Tigris, po czym sprawnie oczyściła i zabandażowała mu dłoń. Przycięła różę, pozostawiając kilka listków, i przypięła mu ją do koszuli. – Faktycznie wygląda elegancko. Wiesz, ile dla niej znaczą te róże. Podziękuj.

      Tak też zrobił – podziękował im obu i pośpiesznie wyszedł. Zbiegł po ozdobnych schodach dwanaście pięter w dół, pokonał hol i wypadł na ulice Kapitolu.

      Frontowe drzwi budynku znajdowały się od strony Corso, alei tak szerokiej, że w dawnych czasach, kiedy Kapitol urządzał parady wojskowe dla gawiedzi, osiem rydwanów swobodnie jechało jeden obok drugiego. Coriolanus pamiętał, jak w dzieciństwie wychylał się z okna apartamentu i jak goście chwalili się, że oglądają defilady z pierwszego rzędu. Potem nadleciały bombowce i przez długi czas okolica była zablokowana. Teraz, choć ulice wreszcie oczyszczono, sterty gruzu nadal zalegały na chodnikach, a całe budynki były wypatroszone jak w dniu bombardowania. Minęło dziesięć lat od zwycięstwa, a on w drodze do Akademii musiał lawirować między bryłami marmuru i granitu. Coriolanus zastanawiał się czasem, czy gruzy pozostały tu dlatego, żeby mieszkańcy nie zapomnieli, przez co przeszli. Ludzie mieli krótką pamięć. Żeby wojna się w niej nie zatarła, musieli krążyć wśród ruin, wydzierać upokarzające kupony z kartek żywnościowych i oglądać Głodowe Igrzyska. Zapomnienie mogło prowadzić do samozadowolenia, a wtedy znowu znaleźliby się na początku drogi.

      Skręciwszy w Scholars Road, postanowił zwolnić tempo. Chciał zjawić się na czas, ale spokojny i opanowany, a nie zlany potem. Dzień dożynek, podobnie jak następne, zapowiadał się upalnie, ale czego należało się spodziewać po czwartym lipca? Był wdzięczny babce za pachnącą różę, gdyż rozgrzana koszula lekko zalatywała ziemniakami i zwiędłymi nagietkami.

      Jako najlepsza szkoła średnia w Kapitolu, Akademia kształciła potomstwo prominentnych, bogatych i wpływowych. Na każdym roku było ponad czterystu uczniów, więc Tigris i Coriolanusa przyjęto bez większych oporów, zwłaszcza że ich rodziny od dawna posyłały dzieci do tej szkoły. W przeciwieństwie do Uniwersytetu, Akademia pozostawała darmowa, a uczniowie mieli w niej zapewniony lunch oraz przybory szkolne, a także mundury. Każdy, kto był kimś, uczęszczał do Akademii, a Coriolanus potrzebował tych kontaktów jako fundamentu swojej przyszłości.

      Na olbrzymich schodach prowadzących do Akademii czasami zbierali się wszyscy uczniowie, więc bez trudu pomieścili się tam teraz rozmaici oficjele, profesorowie i wychowankowie, zmierzający na ceremonię dożynek. Coriolanus powoli wspinał się na stopnie, starając się iść z niewymuszoną godnością na wypadek, gdyby ktoś go zauważył. Ludzie go znali – czy też znali jego rodziców i dziadków – a od Snowów oczekiwano określonych standardów zachowania. Liczył na to, że tego roku, począwszy od dzisiejszego dnia, sam stanie się rozpoznawalny. Pełnienie funkcji mentora poczas Głodowych Igrzysk było jego ostatnim zadaniem przed ukończeniem Akademii. Gdyby zrobił odpowiednie wrażenie jako mentor, to biorąc pod uwagę jego nieprzeciętne wyniki w nauce, powinien otrzymać nagrodę pieniężną wystarczającą do opłacenia czesnego na Uniwersytecie.

      W igrzyskach uczestniczyło dwadzieścioro czworo trybutów, jeden chłopiec i jedna dziewczyna z każdego z dwunastu podbitych dystryktów. Po losowaniu mieli trafić na arenę, by walczyć ze sobą na śmierć i życie. Zasady turnieju zapisano w Traktacie o Zdradzie, który zakończył Mroczne Dni rebelii dystryktów. Igrzyska stanowiły tylko jedną z wielu kar ponoszonych przez rebeliantów. W przeszłości wyposażonych w śmiercionośną broń trybutów wrzucano na kapitolińską arenę, obecnie zrujnowany amfiteatr, na którym przed wojną odbywały się rozmaite wydarzenia sportowe i rozrywkowe. Kapitol zachęcał do oglądania igrzysk, ale sporo ludzi tego unikało. Uatrakcyjnienie widowiska stanowiło nie lada wyzwanie i właśnie dlatego w tym roku trybuci po raz pierwszy dostali własnych mentorów, wybranych spośród dwudziestu czterech najlepszych i najbystrzejszych uczniów ostatniego roku. Nie było do końca jasne, na czym będzie polegała ich praca. Mówiło się o przygotowaniu każdego z trybutów do indywidualnego wywiadu i nauce prezentowania się przed kamerą. Wszyscy się zgadzali, że jeśli Głodowe Igrzyska mają przetrwać, muszą nabrać większego znaczenia. Połączenie w pary młodzieży z Kapitolu i trybutów z dystryktów zaintrygowało ludzi.

      Coriolanus minął przyozdobione czarnymi sztandarami wejście i po krótkiej wędrówce łukowo sklepionym korytarzem wkroczył do Sali Heavensbee’ego, gdzie mieli oglądać transmisję ceremonii dożynek. Nie spóźnił się ani trochę, ale w sali znajdowało się już sporo nauczycieli, uczniów, a także kilku urzędników, których obecność nie była wymagana na ceremonii otwarcia. Wśród tłumu krążyli awoksi, nosząc tace z poską, mieszanką rozwodnionego wina z miodem i ziołami. To była alkoholowa wersja gorzkiego napoju, który podtrzymywał przy życiu mieszkańców Kapitolu w trakcie wojny i podobno chronił przed chorobami. Coriolanus wziął do ręki kielich i przepłukał usta poską w nadziei, że pozbędzie się ostatnich śladów kapuścianego oddechu. Pozwolił sobie jednak tylko na jeden łyk. Poska była mocniejsza, niż mogłoby się wydawać, i w poprzednich latach nieraz widział, jak przedstawiciele klasy wyższej robią z siebie idiotów po nadużyciu trunku.

      Świat wciąż uważał Coriolanusa za bogacza, lecz on dysponował jedynie wdziękiem, którym hojnie obdarowywał tłum. Twarze się rozpromieniały, gdy witał się przyjaźnie z uczniami i nauczycielami, wypytując jednych o członków rodziny, a innych obdarzając komplementami.

      – Pański wykład o odwecie na dystryktach nie daje mi spokoju.

      – Boska grzywka!

      – Jak tam operacja kręgosłupa twojej matki? Powiedz jej, że jest moją bohaterką.

      Minął setki wyściełanych krzeseł, które przyniesiono specjalnie na tę okazję, i wszedł na podium, gdzie Satiria zabawiała gromadę nauczycieli z Akademii i organizatorów igrzysk jakąś niestworzoną opowieścią. Chociaż usłyszał tylko ostatnie zdanie: – „No więc powiedziałam, przykro mi z powodu twojej peruki, ale sam się uparłeś, żeby ściągnąć małpę!” – nie omieszkał solidarnie roześmiać się wraz z innymi.

      – Ach, Coriolanus – powiedziała powoli Satiria, przywołując go gestem ręki. – Mój najlepszy uczeń.

      Zgodnie z oczekiwaniami ucałował ją w policzek i zauważył, że była już po kilku kielichach poski. Powinna kontrolować swoje picie, chociaż w sumie to samo można by powiedzieć o połowie znanych mu dorosłych. Leczenie się na własną rękę stanowiło prawdziwą plagę w mieście. Tak czy inaczej, Satiria była zabawna i nieprzesadnie spięta. Jako jedna z nielicznych nauczycieli pozwalała,