skarbnika: co to znaczy? – odpowiedział, że nic już nie mamy w skarbcu ani stodołach.
– Powiedział prawdę.
– Jak to?… – wybuchnął książę. – Na moją podróż jego świątobliwość przeznaczył dwieście talentów w towarach i złocie. Miałożby to być zmarnowane?…
– Tak jest – odparł Tutmozis.
– Jakim sposobem?… na co?… – wołał namiestnik. – Przecież na całej drodze podejmowali nas nomarchowie?…
– Ale myśmy im za to płacili.
– Więc to są filuci i złodzieje, jeżeli niby przyjmują nas jak gości, a potem obdzierają!…
– Nie gniewaj się – rzekł Tutmozis – a wszystko ci wytłumaczę.
– Siadaj.
Tutmozis usiadł i mówił:
– Czy wiesz, że od miesiąca jadam z twej kuchni, pijam wino z twoich dzbanów i ubieram się z twojej szatni…
– Masz prawo czynić tak.
– Alem nigdy tego nie robił: żyłem, ubierałem się i bawiłem na własny koszt, aby nie obciążać twego skarbu. Prawda, że nieraz płaciłeś moje długi. Była to jednak tylko część moich wydatków.
– Mniejsza o długi.
– W podobnym położeniu – ciągnął Tutmozis – znajduje się kilkunastu szlachetnej młodzieży twego dworu. Utrzymywali się sami, aby podtrzymać blask władcy; lecz dziś, podobnie jak ja, żyją na twój koszt, bo już nie mają czego wydawać.
– Kiedyś wynagrodzę ich.
– Otóż – mówił Tutmozis – bierzemy z twego skarbu, bo nas gniecie niedostatek, i – to samo robią nomarchowie. Gdyby mieli, wyprawialiby dla ciebie uczty i przyjęcia na swój koszt; ale że nie mają, więc przyjmują wynagrodzenie. Czy i teraz nazwiesz ich filutami?…
Książę chodził zamyślony.
– Za prędko potępiłem ich – odparł. – Gniew jak dym zasłonił mi oczy. Wstydzę się tego, com powiedział, niemniej jednak chcę, ażeby ani ludzie dworscy, ani żołnierze i robotnicy nie doznawali krzywdy…
A ponieważ moje zasoby są wyczerpane, trzeba więc pożyczyć… Chyba sto talentów wystarczy, jak myślisz?
– Ja myślę, że nam nikt nie pożyczy stu talentów – szepnął Tutmozis.
Namiestnik wyniośle spojrzał na niego.
– Także się to odpowiada synowi faraona? – spytał.
– Wypędź mnie od siebie – rzekł smutnym głosem Tutmozis – ale mówiłem prawdę. Dziś nikt nam nie pożyczy, bo i już nie ma kto…
– Od czegóż jest Dagon?… – zdziwił się książę. – Nie ma go przy moim dworze, czy umarł?
– Dagon mieszka w Pi-Bast, ale całe dnie wraz z innymi kupcami fenickimi przepędza w świątyni Astarty na pokucie i modłach…
– Skądże taka pobożność? Czy dlatego, że ja byłem w świątyni, to i mój bankier uważa za potrzebne naradzać się z bogami?
Tutmozis kręcił się na taburecie.
– Fenicjanie – rzekł – są zatrwożeni, nawet zgnębieni wieściami…
– O czym?
– Ktoś rozpuścił plotkę, że gdy wasza dostojność wstąpisz na tron, Fenicjanie zostaną wygnani, a ich majątki zabrane na rzecz skarbu…
– No, to mają jeszcze dosyć czasu – uśmiechnął się książę.
Tutmozis wciąż wahał się.
– Słychać – mówił zniżonym głosem – że zdrowie jego świątobliwości (oby żył wiecznie!…) mocno zachwiało się w tych czasach…
– To fałsz! – przerwał zaniepokojony książę. – Przecież wiedziałbym o tym…
– A jednak kapłani odprawiają w tajemnicy nabożeństwa za powrócenie zdrowia faraonowi – szeptał Tutmozis. – Wiem o tym z pewnością…
Książę stanął zdumiony.
– Jak to – rzekł – więc ojciec mój jest ciężko chory, kapłani modlą się za niego, a mnie nic o tym nie mówią?…
– Słychać, że choroba jego świątobliwości może przeciągnąć się z rok…
Ramzes machnął ręką.
– Ech!… słuchasz bajek i mnie niepokoisz. Powiedz mi lepiej o Fenicjanach, bo to ciekawsze.
– Słyszałem – ciągnął Tutmozis – tylko to, co i wszyscy, że wasza dostojność, przekonawszy się w świątyni o szkodliwości Fenicjan, zobowiązałeś się wypędzić ich.
– W świątyni?… – powtórzył następca. – A któż może wiedzieć, o czym ja przekonałem się i co postanowiłem w świątyni?…
Tutmozis wzruszył ramionami i milczał.
– Czyliżby zdrada i tam?… – szepnął książę. – W każdym razie zawołasz do mnie Dagona – rzekł głośno. – Muszę poznać źródło tych kłamstw i, przez bogi, położyć im koniec!…
– Dobrze uczynisz, panie – odparł Tutmozis – gdyż cały Egipt jest zaniepokojony. Już dziś nie ma u kogo pożyczać pieniędzy, a gdyby te pogłoski trwały dłużej, ustałby handel. Dziś już nasza arystokracja wpadła w biedę, z której nie widać wyjścia, a i twój dwór, panie, odczuwa niedostatek. Za miesiąc może to samo zdarzyć się w pałacu jego świątobliwości…
– Milcz – przerwał książę – i natychmiast zawołaj mi Dagona.
Tutmozis wybiegł, ale bankier zjawił się u namiestnika dopiero wieczorem. Miał na sobie białą płachtę w czarne pasy.
– Poszaleliście?… – zawołał następca na ten widok. – Zaraz ja cię tu rozchmurzę… Potrzebuję natychmiast stu talentów. Idź i nie pokazuj mi się, dopóki tego nie załatwisz.
Ale bankier zasłonił swoje oblicze i zapłakał.
– Co to znaczy? – spytał niecierpliwie książę.
– Panie – odparł Dagon klękając – weź mój majątek, sprzedaj mnie i moją rodzinę… Wszystko weź, nawet życie nasze… Ale sto talentów… skąd bym ja dostał dziś taki majątek?… Już ani z Egiptu, ani z Fenicji… – mówił wśród łkań.
– Set opętał cię, Dagonie! – roześmiał się następca. – Czyliż i ty uwierzyłbyś, że ja myślę o wygnaniu was?…
Bankier po raz drugi upadł mu do nóg.
– Ja nic nie wiem… ja jestem zwyczajny kupiec i twój niewolnik… Tyle dni, ile jest między nowiem i pełnią, wystarczyło, ażeby zrobić ze mnie proch i z mego majątku ślinę…
– Ależ wytłumacz mi, co to znaczy? – pytał niecierpliwie następca.
– Ja nie potrafię nic powiedzieć, a choćbym nawet umiał, mam wielką pieczęć na ustach… Dziś modlę się tylko i płaczę…
„Czy i Fenicjanie modlą się?” – pomyślał książę.
– Nie mogąc oddać ci żadnej usługi, panie mój – ciągnął Dagon – dam ci przynajmniej dobrą radę… Jest tu w Pi-Bast sławny książę tyryjski, Hiram. Człowiek stary, mądry i strasznie bogaty… Wezwij go, erpatre, i zażądaj sto talentów, a może on potrafi dogodzić waszej dostojności…
Ponieważ Ramzes żadnych