panie Siuzę – mówił dalej. – Porobiłem wielkie odkrycia w chemii, stworzyłem nową naukę, wynalazłem nieznane materiały przemysłowe, o których ledwie śmiano marzyć przede mną. Ale… brakuje mi jeszcze kilku niezmiernie ważnych faktów, a już nie mam pieniędzy. Cztery fortuny utopiłem w moich badaniach, zużyłem kilkunastu ludzi; dziś zaś potrzebuję nowej fortuny i nowych ludzi…
– Skądże do mnie nabrał pan takiego zaufania? – pytał Wokulski już spokojny.
– To proste – odparł Geist. – O zabiciu się myśli wariat, łajdak albo człowiek dużej wartości, któremu za ciasno na świecie.
– A skąd pan wiesz, że ja nie jestem łotrem?
– A skąd pan wiesz, że koń nie jest krową? – odpowiedział Geist. – W czasie moich przymusowych wakacyj, które niestety, ciągną się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specjalnie badam gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt typów zwierzęcych począwszy od ostrygi i glisty, skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem mieszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psimi głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą już przeczuła fantazja genialnych poetów. I dopiero wśród całej tej menażerii bydląt albo potworów gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem, sercem i energią. Pan, panie Siuzę, masz niezawodnie cechy ludzkie i dlatego tak otwarcie mówię z panem; jesteś jednym na dziesięć, może na sto tysięcy…
Wokulski zmarszczył się, Geist wybuchnął:
– Co? może sądzisz pan, że pochlebiam ci dla wytumanienia kilku franków?… Jutro będę jeszcze raz u pana i przekonam cię, jak w tej chwili jesteś niesprawiedliwy i głupi…
Zerwał się z krzesła, ale Wokulski zatrzymał go.
– Nie gniewaj się, profesorze – rzekł – nie chciałem pana obrazić. Ale mam tu prawie co dzień wizyty różnego gatunku filutów155…
– Jutro przekonam pana, żem nie filut ani wariat – odpowiedział Geist. – Pokażę ci coś, co widziało zaledwie sześciu albo siedmiu ludzi, którzy… już nie żyją… O, gdyby oni żyli!… – westchnął.
– Dlaczego dopiero jutro?
– Dlatego, że mieszkam daleko stąd, a nie mam na fiakra.
Wokulski uścisnął go za rękę.
– Nie obrazisz się, profesorze? – spytał – jeżeli…
– Jeżeli dasz mi na fiakra?… Nie. Wszakże z góry powiedziałem ci, że jestem żebrakiem, i kto wie, czy nie najnędzniejszym w Paryżu?…
Wokulski podał mu sto franków.
– Daj spokój – uśmiechnął się Geist – wystarczy dziesięć… Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysięcy… Duży masz majątek?
– Około miliona franków.
– Milion! – powtórzył Geist chwytając się za głowę. – Za dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak potrzebny, jak ty mnie jesteś…
– W takim razie może pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie piętro. To lokal urzędowy…
– Wolę, wolę na trzecie piętro… Za dwie godziny będę – odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju.
Po chwili ukazał się Jumart.
– Wynudził pana stary – rzekł do Wokulskiego – co?…
– Cóż to za człowiek? – spytał niedbale Wokulski.
Jumart wyciągnął naprzód dolną wargę.
– Wariat to on jest – odparł – ale jeszcze za moich studenckich czasów był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okazów, ale…
Stuknął się palcem w czoło.
– Dlaczego nazywacie go wariatem?
– Nie można inaczej nazywać człowieka – odpowiedział Jumart – który sądzi, że uda mu się zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał czy tylko metalów, bo już nie pamiętam…
Wokulski pożegnał go i poszedł do swego numeru.
„Cóż to za dziwne miasto – myślał – gdzie znajdują się poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy, które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i chemicy, którzy chcą zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał…”
Przed piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.
– Panie Siuzę – rzekł – wiele mi na tym zależy, ażebyśmy się porozumieli… Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki: żonę, dzieci?… – Chociaż – nie zdaje mi się…
– Nie mam nikogo.
– I majątek masz? Milion…
– Prawie.
– A powiedz mi – mówił Geist – dlaczego ty myślisz o samobójstwie?…
Wokulski wstrząsnął się.
– To było chwilowe – rzekł. – Doznałem zawrotu w balonie…
Geist kręcił głową.
– Majątek masz – mruczał – o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz się… Tu musi być kobieta!… – zawołał.
– Może – odparł Wokulski, bardzo zmieszany.
– Jest kobieta! – rzekł Geist. – To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć, co robi i dokąd zaprowadzi… W każdym razie słuchaj – dodał patrząc mu w oczy. – Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła ochota próbować… Rozumiesz?… Nie zabijaj się, ale przyjdź do mnie…
– Może zaraz przyjdę… – rzekł Wokulski spuszczając oczy.
– Nie zaraz! – odparł żywo Geist. – Kobiety nigdy nie gubią ludzi od razu. Czy już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?…
– Zdaje mi się…
– Aha! dopiero zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek, zapamiętaj radę. W moim laboratorium bardzo łatwo można zginąć, i jeszcze jak!…
– Coś pan przyniósł, profesorze? – zapytał go Wokulski.
– Źle! źle!… – mruczał Geist. – Muszę szukać kupca na mój materiał wybuchowy. A myślałem, że połączymy się…
– Pierwej pokaż pan, coś przyniósł – przerwał Wokulski.
– Masz rację… – odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej wielkości pudełko. – Zobacz – rzekł – za co to ludzi nazywają szaleńcami!…
Pudełko było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist po kolei dotykał sztyftów osadzonych w różnych punktach, od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby chciał schować pudełko; ale opamiętał się, dotknął jeszcze paru sztyftów i – wieko odskoczyło.
W tej chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na kanapę, ukrył pudełko za siebie i trwożnie spoglądał to na pokój, to na Wokulskiego.
– Głupstwa robię!… – mruczał. – Co za nonsens narażać wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy…
– Nie ufasz mi pan?… – spytał nie mniej wzruszony Wokulski.
– Nikomu nie ufam – mówił zgryźliwie starzec. – Bo jaką mi dać kto może rękojmię?… Przysięgę czy