wskazując na niską lepiankę.
– Dlaczego nie przyjeżdżasz po transporta203? – pytał Wokulski.
– Czym przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.
– Cóż robisz?
– A ot tak – razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na Wiedeńskiej Kolei204. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic205 przenieśli pod Częstochowę. W Skierniewicach ma trzy morgi206 i żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski, i grunt wynędznieje bez dozoru.
– No, a z wami co teraz?
– Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czym płacić, a ja – ot tak… Marniejemy, panie… nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego postu, to człowiek krzepi się mówiący207: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze, na intencję, ażeby Bóg złe odmienił. Zaś po świętach nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłomaczyć, na jaką intencję nie jedzą…
Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że wszyscy muszą zginąć – westchnął ubogi człowiek.
Wokulski zamyślił się.
– Komorne wasze zapłacone? – spytał.
– Nawet nie ma, panie, co płacić, bo nas i tak wypędzą.
– A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? – spytał Wokulski.
– Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u Żyda, kubrak na mnie jak na dziadzie… Z czymże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?…
Wokulski wydobył portmonetkę.
– Masz tu – rzekł – dziesięć rubli na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po świętach przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień, więc dług spłacisz łatwo. Zresztą dasz sobie radę.
Ubogi człowiek dotknąwszy pieniędzy zaczął się trząść.
Uważnie słuchał Wokulskiego, a łzy spływały mu po wychudzonej twarzy.
– Czy panu powiedział kto – zapytał po chwili – że z nami jest… ot tak?… Bo już nam ktoś – dodał szeptem – przysyłał siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc. Mówiła, że muszę być ladaco, i dała nam kartkę na pud208 węgla z Żelaznej209 ulicy. Czy może pan tak sam z siebie?…
– Idź do domu, a jutro bądź w sklepie – odparł Wokulski.
– Idę, panie – odpowiedział człowiek kłaniając się do ziemi.
Odszedł, lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad niespodziewanym szczęściem.
W tej chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.
– Wysocki!… – zawołał. – A twemu bratu jak na imię?
– Kasper – odpowiedział człowiek wracając pędem.
– Przy jakiej mieszka stacji?
– Przy Częstochowie, panie.
– Idź do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.
Ale ten zamiast iść, zbliżył się.
– Przepraszam, wielmożny panie – rzekł nieśmiało – ale jak mnie kto zaczepi: skąd mam tyle pieniędzy?…
– Powiedz, że na rachunek wziąłeś ode mnie.
– Rozumiem, panie… Bóg… niech Bóg…
Ale Wokulski już nie słuchał; szedł w stronę Wisły myśląc:
„Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko głód wywołuje apatię, a jedynym cierpieniem jest zimno. I jak łatwo ich uszczęśliwić!… Nawet moim skromnym majątkiem mógłbym wydźwignąć parę tysięcy rodzin. Nieprawdopodobne, a przecież – tak jest.”
Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej210 przestrzeni wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej leżały zbiorniki wody, którą piła Warszawa.
„O, tutaj – myślał – jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki211 i z drugiej znowu strony miasta razi bliźnich pozostałych przy życiu.
Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i – można by ocalić rokrocznie kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób… Niewielka praca, a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać.”
Na stoku i w szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby postacie ludzkie. Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków czy złodziei, dwie śmieciarki i jedna kochająca się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się, że to nie ludzie, ale widma ukrytych tutaj chorób, które odziały się w wykopane w tym miejscu szmaty. Wszystkie te indywidua zwietrzyły obcego człowieka; nawet śpiący podnieśli głowy i z wyrazem zdziczałych psów przypatrywali się gościowi.
Wokulski uśmiechnął się.
„Gdybym tu przyszedł w nocy, na pewno wyleczyliby mnie z melancholii. Jutro już spoczywałbym pod tymi śmieciami, które – wreszcie – są tak wygodnym grobem jak każdy inny. Na górze zrobiłby się wrzask, ścigano by i wyklinano tych poczciwców, a oni – może wyświadczyliby mi łaskę.
O, bo nie znają, w snach mogilnych
Drzemiący, ciężkich trosk żywota,
I duch się ich już nie szamota
W pragnieniach – tęsknych a bezsilnych..
Ależ ja zaczynam być naprawdę sentymentalny?… muszę mieć nerwy dobrze rozbite. Bulwar jednak nie wytępiłby takich oto Mohikanów212; przenieśliby się na Pragę albo za Pragę, uprawialiby w dalszym ciągu swoje rzemiosło, kochaliby się jak ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby się. Co za piękne, ojczyzno, będziesz miała potomstwo, urodzone i wychowane na tym śmietniku, z matki okrytej wysypką i beznosego ojca!…
Moje dzieci byłyby inne; po niej wzięłyby piękność, po mnie siłę… No, ale ich nie będzie. W tym kraju tylko choroba, nędza i zbrodnia znajdują weselne łożnice, nawet przytułki dla potomstwa.
Strach, co tu się stanie za kilka generacji… A przecie jest proste lekarstwo: praca obowiązkowa – słusznie wynagradzana. Ona jedna może wzmocnić lepsze indywidua, a bez krzyku wytępić złe i… mielibyśmy ludność dzielną, jak dziś mamy zagłodzoną lub chorą.”
A potem, nie wiadomo z jakiej racji, pomyślał:
„Cóż z tego, że trochę kokietuje?… Kokieteria u kobiet jest jak barwa i zapach u kwiatów. Taka już ich natura, że każdemu chcą się podobać, nawet Mraczewskim…
Dla wszystkich kokieteria, a dla mnie: »zapłać temu panu!…« Może ona myśli, że ja oszukałem ich na kupnie srebra?… To byłoby kapitalne!”
Nad samym brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł znużenie, siadł i patrzył. W spokojnej powierzchni wody