Reymont Władysław Stanisław

Chłopi, Część trzecia – Wiosna


Скачать книгу

ziemi napęczniałej, a tak jakoś smutnie się widziało w Lipcach, cicho i dziwnie pusto.

      – A chłopa to ni na lekarstwo nigdzie. Nic, jeno na sądy poszły albo na zebranie je zwołały.

      Tłumaczyła tak sobie wchodząc do kościoła otwartego na rozcież.

      Po mszy już było, dobrodziej spowiadał w konfesjonale, kilkanaścioro ludzi z dalszych wsi siedziało w ławkach w cichości a skupieniu, że jeno chwilami ciężkie wzdychy rwały się na kościół albo to jakie słowo pacierza głośniejsze.

      Od lampki płonącej, uwieszonej na sznurze przed wielkim ołtarzem, wlekły się pasma dymów niebieskawych ku wysokim oknom, przez które padało słońce; za szybami ćwierkały wróble fruwając niekiedy pod nawami ze źdźbłami w dziobach, a czasem jaskółki wpadały ze świegotem przez wielkie drzwi, pokołowały błądząco w cichościach i chłodach murów i uciekały chyżo na świat jasny.

      Zmówiła jeno krótki pacierz, tak już było jej pilno do Kłębów, ale przed kościołem zaraz spotkała się oko w oko z Jagustynką.

      – Jagata! – krzyknęła tamta z wydziwem niemałym.

      – Dyć żywię jeszcze, gospodyni! żywię! – Chciała ją w rękę pocałować.

      – A powiedali, żeście już nogi wyciągnęli gdziesik w ciepłych krajach… Ale wama ten letki chleb Jezusowy na zdrowie nie poszedł, bo coś mi na księżą oborę patrzycie… – mówiła, szydliwie ją rozglądając.

      – Wasza prawda, gospodyni… a tom ledwie już dowlekła kosteczki… dojdę se już pomaluśku a wrychle, dojdę…

      – Do Kłębów śpieszycie?

      – A gdzież bym to szła? Krewniaki przeciech…

      – Radzi was przyjmą, torbeczki dygujecie niezgorsze, a jakiś grosz też być musi w supełkach, to juści, że chętliwie przypuszczą waju do krewniactwa.

      – Zdrowi bych są? nie wiecie? – markotne jej były te przekpinki.

      – Zdrowi… jeno Tomek, że słabował ździebko, to się teraz lekuje w kreminale.

      – Kłąb! Tomasz! Nie powiedajcie, bo mnie nie do śmiechu!

      – Rzekłam, a dołożę, że nie sam siedzi, a z dobrą kompanią, bo z całą wsią… I morgi nie pomogą, kiej sąd przyskrzybnie drzwiami a okratuje.

      – Jezus Maria, Józefie święty! – jęknęła, jako słup stając w zdumieniu.

      – Bieżcież rychlej do Tomkowej, to się tam napasiecie nowinkami barzej drujkimi niźli miód. Hi, hi! świętują se chłopy aż miło! – zaśmiała się urągliwie, a złe jej oczy strzeliły nienawiścią.

      Agata powlekła się ogłuszona nie mogąc jeszcze uwierzyć w słyszane, spotkała kilka znajomych kobiet, które ją przywitały dobrym słowem zagadując o tym i owym, ale jakby nie słyszała pogwary, rozdygotana w sobie strachem coraz zjadliwszym, że już z umysłu przywalniała, bych jeno opóźnić sprawdzenie tych nowin piekących. Długo siedziała pod sztachetami plebanii, bezmyślnie patrząc na księży dom. Na ganku stojał bociek na jednej nodze i jakby naglądał psów, baraszkujących po żółtych uliczkach ogrodu, a Jambroży z dziewką okładali nową darnią boki klombu, któren się już rudział kieby szczotką żelazną tymi młodymi chlustami kwiatów przeróżnych.

      Dopiero wzmógłszy się na siłach chyłkiem ruszyła w opłotki Kłębowego domu, stojącego tuż w rząd z plebanią.

      Z dygotem juści szła czepiając się płotów i łatając przetrwożonymi oczyma po sadzie i chałupie, siedzącej w głębi, ale jeno krowy pod oknami chlipały głośno z cebratek, sień wywarta była na przestrzał, że dojrzała maciorę z prosiętami wylegujące się w błocie podwórza i kury pilnie grzebiące w gnoju.

      Podjąwszy próżną już cebratkę, bo śmielej było jej z czymścić w garści wejść, wsunęła się do wielkiej mrocznej izby.

      – Niech będzie pochwalony! – ledwie wykrztusiła.

      – A na wieki! Kto tam? – zwał się po chwili zajękliwy głos z komory.

      – Dyć to ja, Agata! – Jezus, jak ją spierało pod piersiami!

      – Agata! Widzieliście no, moi ludzie! Agata! – gadała prędko Kłębowa ukazując się na progu z pełną zapaską piszczących gąsiąt, stare zaś z sykiem i gęgotem dyrdały za nią. – No, to chwała Bogu! A powiadali ludzie, jakoście jeszcze na Gody pomarli, nie wiada było ino kaj, że nawet mój zbierał się do kancelarii na przewiady. Siadajcież… strudzeni pewnikiem jesteście. Gęsi się ano lęgną…

      – Pieknie się wywiedły, kiej ich aż tyla!

      – A będzie kopa bez mała, przez pięciu. Chodźcie przed dom, bo trza ich podkarmić i przypilnować, aby stare nie stratowały.

      Wybrała je starannie z zapaski na ziemię, iż zaroiły się kiej te żółciuchne pępuszki, a stare jęły radośnie gęgotać a wodzić nad nimi dzióbami.

      Kłębowa wyniesła na deseczce posiekanego jajka wraz z pokrzywami i kaszą i przykucnęła przy nich pilnie bacząc, bo stare kuły w drobiazg, tratowały i kradły jedzenie, jak ino mogły, rejwach czyniąc krzykliwy.

      – Siodłate wszystkie będą – zauważyła siadając na przyzbie.

      – Juści, a z wielkiego gatunku. Organiścina odmieniła mi jaja, że trzy swoje dawałam za jedno… Dobrze, iżeście już ściągnęli do chałupy… roboty tyla, że nie wiada, gdzie przódzi pazury zaczepić.

      – Zaraz się wezmę do roboty, zaraz… jeno mocy nieco nabierę… chorzałam i całkiem się wyzbyłam z sił… ale niechaj ino wydycham… to zaraz…

      I chciała się podnieść, chciała iść… by się wziąć za robotę jaką, ale chudzina jeno się potoczyła na ścianę i z jękiem padła.

      – Do cna, widzę, zwątleliście, nie do roboty już wama, nie! – rzekła ciszej rozpatrując jej twarz siną, obrzękłą i dziwnie pokurczoną postać.

      Zakłopotała się tym oglądem i strapiła, że nie tylko wyręki mieć z niej nie będzie, ale gotów się jeszcze kłopot nawiązać.

      Snadź przeczuła to Agata, bo się lękliwie, przepraszająco ozwała:

      – Nie bójcie się, nie będę waju zawalała miejsca ni cisnęła się do miski, nie, wydychne se ino i pójdę… chciałam jeno obaczyć wszystkich… popytać… ale se pójdę… – Łzy cisnęły się do oczu.

      – Nie wyganiam was przeciech, siedźcie, a wola wasza będzie iść, to se pójdziecie…

      – A kaj to chłopaki? pewnikiem w polu z Tomkiem? – zapytała wreszcie.

      – To nic nie wiecie? A dyć wszystkie w kreminale!

      Agata jeno ręce spletła w niemym krzyku boleści.

      – Powiedziała mi już to słowo Jagustynka, jeno uwierzyć nie mogłam.

      – Najczystszą prawdę wam rzekła, tak ci jest, tak!

      Wyprostowała się na te wspominki, a po wynędzniałej twarzy posypały się ciężkie łzy.

      Agata patrzała w nią jak w obraz, nie śmiejąc już dopytywać.

      – Mój Jezu! Sąd ci tu był we wsi ostateczny, kiej ano wzięli wszystkich i do miasta powiedli, ostatnia godzina, powiadam wam, że dziw, jako żywię jeszcze i ten dzień jasny oglądam! A to już jutro będzie całe trzy tygodnie, a mnie się widzi, jakby to wczoraj się stało. Ostał jeno w chałupie Maciek, wiecie, i dzieuszyska, które teraz gnój powiezły w pole, i ja sierota nieszczęsna!

      – A poszły! ścierwy… to własne dzieci tratują jako te świnie! – krzyknęła