Juliusz Słowacki

Lambro


Скачать книгу

href="#n30" type="note">30;

      Lecz gdy mrą majtki, wtenczas po niewoli

      Na moich ustach błyszczy uśmiech dziki,

      Jak gdybym szydził, że niezręczni byli

      Śmierci uniknąć – a ci ludzie żyli

      Ze mną przez długie lata trosk, cierpienia,

      Jak krwi tygrysy – druhy – niewolniki…

      Ostatnia miłość, miłość przywyknienia,

      Skamieniałego serca nie poruszy…

      Ze złotem stawię człowieka na szale,

      A potem złoto rzucam w morskie fale,

      Jakby w tym była jaka wielkość duszy”. —

      IX

      Słucha dziewica, jej rumieniec mgławy

      Zrazu rozkwitał i blasku nabywał…

      Gdy zaczął mówić, to uśmiech ciekawy

      Twarz jej oświecił – we łzy się rozpływał

      I znów powracał tak w odcieniach zmienny,

      Że słów kochanka wydawał się echem;

      A gdy ten uśmiech gasiła zgryzota,

      Gdy obumierał zadumaniem senny,

      Podobną była do niewiasty Lota31,

      W chwili gdy tonie ostatnim uśmiechem

      W nieodgadnioną boleść, w sen kamienny,

      I jeszcze słucha w przeszłość odwrócona…

      I tak posągów brała kształt nieżywy,

      Tak opuściła bezwładnie ramiona,

      Że z ramion szata płynąca do ziemi

      Jakby w kamienne łamała się spływy.

      I Lambro bladnął, i usty drżącemi

      Mówił: „O luba, wybacz, że te słowa

      Zanadto czarną malowały duszę;

      Przywykłem kruszyć serca – a gdy kruszę,

      Patrzeć, jak cierpią, i śmiać się szalenie.

      Lecz twoja boleść, bladość marmurowa,

      To już nad moje siły, nad sumnienie!

      Czy wierzysz, luba? ja się wyznać wstydzę,

      Ja, korsarz krwawy! ja, ludzi morderca!

      Że się zabójstwem i zbrodniami brzydzę,

      Że mam myśl jedną, wielką w głębi serca,

      Co kiedyś zbawi nawet pamięć moją.

      O luba! teraz niech się ludzie boją;

      Niech się przed czarnym chronią pawilonem;

      Znajdę ich – zbudzę… jeśli nagłym zgonem

      Bóg wielkiej we mnie myśli nie rozłamie.

      Na moim czole widzisz dumy znamię,

      To jest przeczucie sławy; – tam – tam w dali

      Widzę okropną przyszłość – ale sławną;

      Precz te obrazy!… Luba! jakże dawno

      Z tobą po obcych błądziliśmy światach!

      Jakżeśmy dawno w przeczuciach szukali

      I w oberwanych po liściu róż kwiatach

      Naszej przyszłości! Z tobą moje losy

      I z tobą dotąd wiążę myśli moje.

      Często przed ludźmi w kajucie ukryty,

      Jak dziecię trefię32 przed zwierciadłem włosy,

      Szaty poprawiam – brylantami stroję,

      Bo widzę jasno – widzę w twych marzeniach

      Mój własny obraz wyraźnie odbity,

      Więc podobieństwa szukam w ukraszeniach

      I póty śmiechem rozjaśniam jagody,

      Aż póki czyste wróci mi zwierciadło

      Obraz twych wspomnień z twarzą mniej pobladłą,

      I mniej posępny i smutny – i młody.

      „O! świat ten gorzki, śmiechem przeraźliwy

      Dla tych, co płaczą czy to krwią, czy łzami.

      Chroń się ty świata – bo on nie był z nami

      W szczęścia godzinie, więc i dziś nie będzie;

      Bo przeciw wielkim czuciom on gniewliwy

      I nie przebacza tym, co toną w błędzie.

      Patrz, jak ten klasztor czoło w chmurach trzyma.

      Ja ci wynajdę mieszkanie w klasztorze;

      Zamknij się w cichej celi i ze skały

      Patrzaj nocami na rozległe morze,

      I błękitnymi po fali oczyma

      Mojego statku ścigaj żagiel biały.

      A gdy zagrożą fali niepokoje,

      Kiedy się będziesz modlić zdjęta trwogą,

      Razem popłyną w niebo, jedną drogą,

      Twoje modlitwy i przekleństwa moje.

      „Lecz nim obierzesz klasztorny spoczynek,

      Jutro, nim zorza świtem się rozpali,

      Przyjdź do mnie sama – tam – nad brzegi fali,

      Odziana płaszczem bogatych Turczynek.

      I miej kalemkiar ciemny z musselinu33

      Lub czewrę gęsto haftowaną złotem34;

      Niechaj się z wiatru nie wznosi polotem,

      Nie zdradzi twarzy przed oczyma gminu.

      Jutro – pamiętaj! – tam łódź moja czeka,

      Gdzie się przy skale załamało morze.

      Ja sam, przebrany w tureckim ubiorze,

      Płynę na pogrzeb ostatniego Greka”. —

      Skończył – a kiedy z ostatnimi słowy

      Na piersi chylił twarz cierpieniem zbladłą,

      Zda się, widziałem, kilka łez upadło…

      Nie wiem… to może z silniejszym powiewem

      Opadał z drzewa kwiat pomarańczowy?

      Nie wiem, czy płakał – czyli zachwiał drzewem?

      X

      Ranek był. Morze rozpalone świtem

      Wre z dala, szumi i srebrzy sią w pianę,

      Potem portową groblą odłamane,

      Brzegi spokojnym oblewa błękitem;

      A brzeg wysoko szarzeje granitem.

      Wyżej palm błyszczy zieloność wesoła.

      Te palmy, w niebo sięgające szczytem,

      Jako nam istność malują anioła;

      W mgle mają stopy – a w błękicie czoła.

      O! jakże smutny fali szum bezdenny,

      Co się z cichego morza wydobywa!

      Конец