Стендаль

Kroniki włoskie


Скачать книгу

to było ze strony Wiktorii Carafa wielkim nierozsądkiem; usprawiedliwić je może jedynie bezmierna czułość dla córki. Helena, oszalała miłością, chciała dowieść kochankowi, że się nie wstydzi jego ubóstwa i że zaufanie jej do jego honoru jest bez granic. „Kto by uwierzył? – wykrzykuje autor florenckiego rękopisu. – Po tylu schadzkach tak zuchwałych i tak igrających z okrutną śmiercią, schadzkach, które odbywały się w ogrodzie, a nawet parę razy we własnym pokoju, Helena była czysta!” Silna swą cnotą, ofiarowała kochankowi, że się z nim wymknie koło północy przez ogród i że spędzą noc w domku w ruinach Alby, o ćwierć mili od pałacu. Przebrali się za mnichów zakonu św. Franciszka. Helena była słusznego wzrostu; w przebraniu tym wyglądała na młodego, osiemnasto- lub dwudziestoletniego braciszka. Rzecz nie do wiary niemal i znamionująca wyraźnie palec boży, to iż na wąskiej dróżce wyrąbanej w skale i biegnącej pod samym murem kapucynów Julian i jego kochanka, przebrani za mnichów, spotkali pana Campireali i syna jego, Fabia, którzy w orszaku czterech dobrze uzbrojonych sług, mając przed sobą pazia z zapalonymi pochodniami, wracali z Castel Gandolfo, miasteczka położonego w pobliżu nad jeziorem. Aby przepuścić kochanków, obaj Campireali i ich ludzie ustawili się po obu stronach tej drogi szerokiej może na osiem stóp. Jakimż byłoby szczęściem dla Heleny, gdyby ją poznano! Zginęłaby od kuli z ręki ojca lub brata, męka jej trwałaby tylko chwilę; ale niebo zrządziło inaczej (superis aliter visum).

      Dodają jeszcze jeden szczegół tego osobliwego spotkania, który pani Campireali, dożywszy późnej starości, niemal stuletnia, opowiadała jeszcze niekiedy w Rzymie w przytomności poważnych osób, które, również sędziwe, powtórzyły mi go, kiedy moja nienasycona ciekawość wypytywała je w tym przedmiocie, a także w wielu innych. Fabio Campireali, młodzieniec hardy swą odwagą i niosący się bardzo górnie, zauważywszy, że młody mnich nie pozdrowił ani ojca, ani jego, wykrzyknął:

      – A to mi ladaco mniszek hardy! Bóg ich wie, co oni tam obaj idą robić za klasztorem o tak późnej godzinie! Miałbym diablą ochotę uchylić im kapturów, zobaczylibyśmy ich miny!

      Na te słowa Julian ścisnął puginał pod habitem i przeszedł między Fabia i Helenę. Znalazł się od Fabia o niecałą stopę; ale niebo zrządziło inaczej i uśmierzyło cudem wściekłość dwóch młodzieńców, którzy niebawem mieli spotkać się z tak bliska.

      W procesie, który później wytoczono Helenie Campireali, chciano przedstawić tę nocną wyprawę jako dowód zepsucia; był to obłęd młodego serca płonącego szaloną miłością, ale to serce było czyste.

      III

      Trzeba wiedzieć, że Orsiniowie, wiekuiści współzawodnicy Colonnów i wszechpotężni wówczas w okolicy Rzymu, kazali świeżo trybunałom skazać na śmierć bogatego rolnika, Baltazara Bandini, rodem z Petrella. Zbyt długo by wymieniać tu występki, o które obwiniano Bandiniego: większość z nich byłaby zbrodnią dziś, ale nie można ich oceniać równie surowo w roku 1559. Bandiniego uwięziono w zamku Orsinich, położonym w górach od strony Valmontone, o sześć mil od Albano. Bargello rzymski w orszaku stu pięćdziesięciu zbirów8 zjawił się w nocy na gościńcu; przybywał po Bandiniego, aby go zawieść do Rzymu do więzienia Tordinona po wyrok skazujący go na śmierć. Ale jak wspomnieliśmy, ów był rodem z Petrella, twierdzy Colonnów; jakoż żona Bandiniego zagadnęła publicznie Fabrycego Colonnę, który się znajdował w Petrella:

      – Czy pozwolisz, panie, umrzeć swemu wiernemu słudze?

      Colonna odpowiedział:

      – Niech mnie Bóg broni, abym miał kiedykolwiek uchybić trybunałom papieża, mego pana!

      Natychmiast żołnierze jego otrzymali rozkazy, a wszystkim jego stronnikom udzielono wiadomości, aby byli w pogotowiu. Schadzkę naznaczono w okolicy Valmontone, miasteczka na szczycie skały niezbyt wysokiej, ale mającej za szaniec gładką prawie i prostopadłą przepaść wysoką na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu stóp. Do tego miasta, należącego do papieża, udało się stronnikom Orsinich oraz zbirom doprowadzić Bandiniego. Wśród najgorliwszych popleczników władzy znajdowali się pan Campireali i Fabio, spokrewnieni zresztą trochę z Orsinimi. Od dawien dawna, przeciwnie, Julian Branciforte i jego ojciec byli oddani Colonnom.

      W okolicznościach, w których nie wypadało Colonnom działać otwarcie, uciekali się oni do bardzo prostego sposobu. Większość bogatych wieśniaków rzymskich należała – wówczas jak dziś – do jakiejś kompanii pokutniczej. Pokutnicy nie pojawiają się publicznie inaczej niż z głową okrytą kawałkiem płótna, które zasłania im twarz i ma tylko dwie dziury na oczach. Kiedy Colonnowie nie chcą przyznać się do jakiegoś przedsięwzięcia, zalecają swoim stronnikom, aby udając się na schadzkę wdziali strój pokutników.

      Po długich przygotowaniach przewiezienie Bandiniego, którym od dwóch tygodni zajmowała się cała okolica, naznaczono na niedzielę. Tego dnia o drugiej z rana gubernator Valmontone kazał bić w dzwony na trwogę we wszystkich wioskach w lesie Faggiola. Chłopi wyszli dość licznie z każdej wioski. (Obyczaje średniowiecznych republik, w których bito się, aby uzyskać to, czego się pragnie, zachowały sporo dzielności w sercu chłopów; za naszych czasów nikt by się nie ruszył.)

      Tego dnia można było zauważyć rzecz dość osobliwą: w miarę jak gromadki uzbrojonych chłopów zapuszczały się w las, malały o połowę – stronnicy Colonnów przemykali się ku wskazanemu przez Fabrycego miejscu. Naczelnicy zdawali się przeświadczeni, że tego dnia nie będzie starcia, otrzymali rano rozkaz szerzenia tej pogłoski. Fabrycy przebiegał las z wyborem swoich stronników, których wsadził na półdzikie młode konie ze swojej stadniny. Robił jak gdyby przegląd oddziałów chłopskich; ale nie mówił do nich nic, ile że każde słowo mogło być niebezpieczne. Fabrycy był to wysoki chudy człowiek, niewiarogodnie zwinny i silny; mimo że miał ledwie czterdzieści pięć lat, włosy i wąsy miał mlecznobiałe, z czego był bardzo nierad: po tym znaku można go było poznać tam, gdzie wolał ujść niepostrzeżony. Na jego widok chłopi wołali: „Niech żyje Colonna!”, i wkładali płócienne kaptury. Sam książę miał swój kaptur na piersiach, aby go włożyć z chwilą, gdy spostrzeże nieprzyjaciół.

      Nie dali na siebie czekać. Ledwie słońce wstawało, kiedy jakiś tysiąc ludzi stronnictw Orsinich, ciągnących od Valmontone, weszło w las, przechodząc o trzysta kroków od stronników Colonny, którym ten kazał położyć się na ziemi. W kilka minut po przejściu ostatnich z orsyńczyków tworzących tę awangardę książę poderwał swoich ludzi: postanowił napaść eskortę Bandiniego w kwadrans po tym, jak się zapuści w las. W tej okolicy las usiany jest skałami wysokimi na piętnaście lub dwadzieścia stóp; są to fale lawy, na których kasztany rosną wspaniale, tak że prawie zupełnie zaciemniają światło. Ponieważ fale te, mniej lub więcej nadgryzione czasem, powodują znaczne nierówności gruntu, przeto aby oszczędzić gościńcowi mnóstwa niepotrzebnych wzniesień i spadków, wyżłobiono drogę w lawie, tak iż często znajduje się ona o kilka stóp poniżej poziomu lasu.

      W pobliżu miejsca obranego przez Fabrycego na atak znajdowała się polana zarośnięta murawą; z jednego brzegu polanę tę przecinał gościniec. Następnie droga wchodziła w las, który, pełen głogów i krzewów, był w tym miejscu zupełnie nie do przebycia. Fabrycy pomieścił swoich po obu stronach, o sto kroków od gościńca. Na znak księcia każdy wieśniak nałożył kaptur i ustawił się z muszkietem za kasztanem; żołnierze księcia zajęli pozycje najbliżej drogi. Chłopi otrzymali wyraźny rozkaz nie strzelać aż po żołnierzach, ci zaś mieli dać ognia, gdy nieprzyjaciel będzie o dwadzieścia kroków. Fabrycy kazał ściąć naprędce ze dwadzieścia drzew, które rzucone wraz z gałęziami na drogę dość ciasną w tym miejscu i zarytą na trzy stopy w ziemię, zatarasowały ją zupełnie. Kapitan Ranucy z pięciomaset ludźmi tworzył przednią straż; miał rozkaz atakować dopiero, kiedy usłyszy pierwsze strzały od strony drzew zamykających drogę. Kiedy Fabrycy Colonna ujrzał,