złego, tylko raptusa i gorączki.
– Proszę wejść, panie Dance – powiedział tonem pełnym dostojności i łaskawym.
– Dobry wieczór, mości Dance – przemówił doktor skinąwszy głową. – I ciebie witam, kochany Jimie. Jakież bogi was tu przynoszą?
Komisarz stanął na baczność, jakby połknął kij, i wyrecytował całą historię jak zadaną lekcję. Warto było widzieć, jak obaj panowie pochylili się w przód i spozierali po sobie w zdumieniu i zaciekawieniu, zgoła zapomniawszy o fajce. Gdy posłyszeli, jak moja matka wracała do karczmy, doktor Livesey klepnął się mocno po udzie, dziedzic zaś krzyknął: „Brawo!” i złamał długi cybuch swej fajki na kracie kominka. Jeszcze zanim się to stało, pan Trelawney (zapewne pamiętacie, że było to nazwisko naszego dziedzica) powstał z krzesła i jął przechadzać się po pokoju, a doktor, jakby chciał lepiej słyszeć, zdjął napudrowaną perukę i siedział tak, wyglądając bardzo śmiesznie z głową pokrytą własnymi czarnymi, krótko ostrzyżonymi włosami.
Gdy pan Dance dokończył nareszcie swej opowieści, dziedzic odezwał się:
– Panie Dance, dzielny z pana człowiek! Co się tyczy przejechania tego czarnego, wstrętnego łajdaka, to panu ów postępek poczytuję za czyn chwalebny jak rozdeptanie karalucha. A z tego urwisa Hawkinsa, jak się przekonałem, też ćwik nie lada. Jimie, bądź tak dobry, zadzwoń tym dzwonkiem. Pan Dance musi napić się piwa.
– Słuchaj, Jim – rzekł doktor. – A masz ty ten przedmiot, na który ci łotrzy urządzali obławę?
– Oto jest, panie doktorze! – odrzekłem podając mu ceratowe zawiniątko.
Doktor obejrzał je z wierzchu, jakby go palce świerzbiły, by otworzyć paczuszkę; jednak zamiast to uczynić, włożył ją najspokojniej w świecie w kieszeń surduta.
– Panie dziedzicu – przemówił. – Pan Dance, skoro napije się piwa, będzie musiał niestety nas pożegnać, gdyż jest w służbie jego królewskiej mości. Mam jednak zamiar zatrzymać na nocleg w mym domu przynajmniej Jima Hawkinsa, a za pańskim pozwoleniem proponuję, by poczęstować go zimnym pasztetem i dać mu kolację.
– Jak pan chce, Livesey – zgodził się dziedzic. – Hawkins zasłużył na coś więcej niż na zimny pasztet.
Przyniesiono potężną porcję pasztetu z gołąbków i postawiono na bocznym stoliku; wziąłem się do jedzenia, aż mi się uszy trzęsły, bo głodny byłem jak wilk. Tymczasem pan Dance słuchał w dalszym ciągu pochwał, aż w końcu oddalił się.
– A teraz, dobrodzieju… – rzekł doktor.
– A teraz doktorze… – zaczął dziedzic jednocześnie.
– W tej samej chwili myślimy o tym samym – zaśmiał się doktor Livesey. – Przypuszczam, że pan słyszał o Flincie?
– Czy słyszałem? – oburzył się dziedzic. – Pan się pyta, czy o nim słyszałem? Wszak był to najstraszniejszy opryszek, jaki kiedykolwiek pływał po morzu! Sinobrody był dzieckiem w porównaniu z Flintem. Hiszpanie tak się go strasznie lękali, że mówię panu, nieraz byłem dumny z tego, iż był on Anglikiem. Na własne oczy widziałem jego żagle, gdyśmy odbili od Trinidad, a ten tchórzliwy opój, który dowodził statkiem, zawrócił… tak, powiadam panu, zawrócił do Port d'Espagne!
– No tak, ja sam nasłuchałem się o nim dosyć nawet w Anglii – rzekł doktor. – Lecz grunt w tym, czy miał on pieniądze?
– Pieniądze! – krzyknął dziedzic. – Czy pan słyszał tę historię przed chwilą? A czegóż, proszę, poszukiwali ci szubrawcy, jak nie pieniędzy? O cóż im kiedy chodziło, jak nie o pieniądze? Dla czegóż narażali swe łajdackie ścierwa, jak nie dla pieniędzy?
– O tym zaraz się dowiemy – odparł doktor. – Ależ pan jest w gorącej wodzie kąpany i taki z pana krzykacz, że nie mogę dojść do słowa. Chcę się takiej rzeczy dowiedzieć: dajmy na to, że w mojej kieszeni znajdują się pewne wskazówki, gdzie Flint zakopał swoje skarby; otóż pragnąłbym się dowiedzieć, czy ten skarb ma wielką wartość?
– Wartość, pan mówi! – wybuchnął dziedzic. – Zaraz panu powiem, czego on dosięga. Jeżeli posiadamy ów klucz, o którym pan mówi, tedy każę zbudować okręt w stoczniach bristolskich, zabieram ze sobą pana i obecnego tu Hawkinsa i znajdę ów skarb, choćby mi przyszło rok go szukać.
– Wyśmienicie – rzekł doktor. – Zatem, jeżeli Jim pozwala, otworzę tę paczkę.
To powiedziawszy położył paczkę przed sobą na stole. Była zszyta, więc doktor wydobył skrzynkę z narzędziami i rozciął szwy za pomocą nożyczek chirurgicznych. Paczka zawierała dwa przedmioty: zeszyt i ćwiartkę zapieczętowanego papieru.
– Najpierw zbadamy zeszyt – zauważył doktor.
Dziedzic i ja staliśmy za nim i spoglądaliśmy poprzez jego ramię, gdy otworzył zeszyt; ponieważ doktor Livesey skinął był na mnie uprzejmie, ażebym podszedł bliżej od stołu, gdzie spożywałem wieczerzę i abym również wziął udział w badaniu. Na pierwszej stronicy było jedynie kilka gryzmołów, jakie mógł nakreślić z nudów lub dla wprawy człowiek mający pióro w ręce. Jeden z napisów był taki sam jak na tatuowanym ramieniu: „Billy Bones, dla fantazji”; dalej szły słowa „B. Bones, marynarz”, „Ani krzty rumu więcej”, „W Palm Key on dostał tego” – i kilka innych bazgrot, przeważnie oderwane wyrazy bez związku i sensu. Nie mogłem żadną miarą dojść do zrozumienia, kim był ów ktoś, co „dostał tego” i co mianowicie on dostał. Może nożem w plecy? Kto odgadnąć zdoła?
– Nie ma tu żadnych objaśnień – rzekł doktor Livesey odwracając kartkę.
Następne dziesięć czy dwanaście stronic było zapełnionych szeregami dziwnych zapisków. Na początku każdej linijki była data, a na końcu suma pieniężna, jak w zwykłych księgach rachunkowych, lecz pomiędzy jednym a drugim zamiast wyrazów objaśniających znajdowały się jedynie krzyżyki w najrozmaitszej ilości. Na przykład, pod datą 12 czerwca 1745 roku zanotowano sumę siedemdziesięciu funtów, oznaczającą niewątpliwie dług zaciągnięty u kogoś, a ponadto nie było nic oprócz sześciu krzyżyków stanowiących jakby dalsze wyjaśnienie. W niewielu wypadkach dodawano zapewne nazwę miejscowości, jak na przykład: „W pobliżu Caracas”, albo też suchą notatkę o długości i szerokości geograficznej, na przykład: 62° 17' 20”, 19° 20' 40”.
Spis obejmował mniej więcej dwadzieścia lat, a wysokość poszczególnych rachunków wzrastała z biegiem czasu; na samym końcu, po pięciu czy sześciu błędnych dodawaniach, umieszczono wynik ogólny oraz słowa: „Bones, jego mienie”.
– Nie mogę tu związać początku z końcem – rzekł doktor Livesey.
– Eee! sprawa jest jasna jak słońce! – zawołał dziedzic. – Jest to księga rachunkowa tego przeokrutnego złoczyńcy. Te krzyżyki zastępują nazwy okrętów lub miast, które oni zatopili czy złupili; te sumy stanowią zdobycz tego obwiesia, a tam gdzie obawiał się dwuznaczności, widzicie, że dodał bliższe objaśnienie. Na przykład: „W pobliżu Caracas”; widzicie, do tych wybrzeży łotrzy przyholowali jakiś nieszczęsny statek. Boże, bądź miłościw tym biednym duszom, które przed laty wysadzono na tej koralowej skale…
– Ma pan rację! – rzekł doktor. – Co to znaczy być podróżnikiem! Trafnieś pan odgadł! A widzi pan, jak sumy rosną, im więcej kolumny mają cyfr!
Ponadto nie było już nic ważnego w całym zeszycie, co najwyżej na czystych stronicach przy końcu znajdowało się kilka wzmianek o różnych miejscowościach oraz tabela zamiany pieniędzy francuskich, angielskich i hiszpańskich na walutę obiegową.
– A to ci kutwa! – zawołał doktor. – Takiego to nie łatwo w pole wywieść!
– Teraz