Уильям Мейкпис Теккерей

Pierścień i róża


Скачать книгу

– Dla takich jak ty nie ma Jaśnie Państwa w domu. – To powiedziawszy, wszedł do sieni i pchnął drzwi z hałasem, ale Czarna Wróżka wetknęła między zawiasy swoją laseczkę i drzwi nie chciały się domknąć. Gburiano wpadł w straszny gniew. Wybiegł na dwór i wyrzucił z siebie cały potok wściekłych i bardzo szkaradnych przekleństw. – Cóż ty sobie myślisz – wykrzykiwał, dławiąc się z wściekłości – że ja od tego jestem odźwiernym, żebym ciągle przy drzwiach wartować musiał! Zamknij mi zaraz drzwi! Nie chce mi się stać tutaj dłużej! Słyszysz? – A na to Czarna Wróżka uczyniła tylko jeden majestatyczny ruch ręką i wyrzekła spokojnie:

      Będziesz w drzwiach tych ciągle tkwił,

      Krzycz, Gburiano – krzycz co sił.

      Tkwij tu! Moja każe Moc,

      Noc i dzień, i – dzień i noc!

      – Aa! Aa! A to co znowu? Hee – ojej! Ojej – gwałtu! – puść mnie! Ooo! Uh! uh! – darł się Gburiano jak opętany – aż naraz ucichł… Grube łydki, ogromne, niezgrabne łapy i wspaniały korpus odźwiernego Ich Książęcych Mości nikły pod podniesioną laseczką wróżki. Gburiano uczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp, że całe ciało skręca mu straszliwy kurcz, że jakaś śruba wpija się w jego wnętrzności, i nagle, jakby piekielnym kołowrotem porwany i zwinięty, zawisł i utkwił… w drzwiach. Ręce zwiędły i podwinęły się w górę, nogi – słynne, wspaniałe nogi – ściągnęły się kurczowo w małe, biedne, wyschnięte nóżki i zawisły zrośnięte pod wielkim włochatym łbem, a ciało nieszczęsnego lokaja przeniknął zimny, ostry dreszcz. – O – ooo! Hm! – mruknęła jeszcze wielka głowa, zimna – zimna, jakby była z metalu – i ucichło wszystko.

      Gburiano przedzierzgnął się w wielką metalową rączkę od dzwonka w tych samych drzwiach, których tak niegrzecznie, tak grubiańsko pilnował. Człowiek o sercu zimnym jak żelazo – zamienił się w żelazną rączkę od dzwonka i dzwonił – dzwonił – dzwonił… zębami z zimna.

      Wisiał przybity mocno, mocno do drzwi i marzł, marzł tak, że w czasie długich zimowych nocy sople lodu zwisały z jego żelaznego, potężnego nosa. A gdy przyszło lato i gorące, upalne dni – wielki, wspaniały nos rozgrzewał się pod żarem słońca i piekł okropnie. Nie dość tego. Pierwszy lepszy listonosz, pierwszy lepszy chłopak odnoszący do pałacu listy lub przesyłki targał bez litości za wielką rączkę od dzwonka.

      A gdy książę z księżną małżonką wracali do domu z przechadzki, książę zauważył zmianę, jaka zaszła w bramie. – Patrz – zwrócił się do swej żony – założono nową rączkę do dzwonka. Ciekawa rzecz, ta głowa przypomina mi rysy naszego odźwiernego! Znowu go nie ma w bramie, tego wiecznie podpitego włóczykija!

      Innym razem zajęła się nową rączką od dzwonka posługaczka pałacowa. Przyszła i szorowała nos Gburiana piaskiem i popiołem długo, długo, póki nie zaczął się pięknie świecić i błyszczeć w promieniach słońca. A gdy przyszła na świat mała siostrzyczka Angeliki, obwiązano żelazną głowę starą ścierką mocno, bardzo mocno. Raz znowu w nocy podochoceni przechodnie zapragnęli zemścić się na nieznośnej głowie, która na nich wybałuszała szkaradne ślepia, i pokiereszowali łeb Gburiana porządnie scyzorykami i laskami. Wreszcie księżna kazała pewnego razu całe drzwi przemalować. Malarze smarowali brzydką, kleistą i cuchnącą farbą całą głowę – szast-prast po nosie, po oczach, po ustach, aż umalowali ją całkiem na kolor jasnozielony.

      Wierzajcie mi, Gburiano miał za swoje! Żałował też nieraz gorzko, że tak brzydko dawniej postępował, że tak ciężko obraził Czarną Wróżkę. W pałacu nikt się o jego zniknięcie nie zatroszczył, własna jego żona ani zapytała o niego.

      Kłócił się z nią przecież zawsze i uciekał do szynkowni spijać piwo, a że długów miał wyżej uszu, sądzono powszechnie, że drapnął do Australii lub do Ameryki spróbować szczęścia w innej części świata. Skoro zaś książę z księżną zasiedli na tronie jako królewska para Paflagonii i opuścili swój dawny dom – wszyscy zapomnieli najzupełniej o dawnym, wielkim i niegrzecznym odźwiernym Ich Książęcych Mości, którego żałośnie wykrzywiona głowa widniała na dębowej bramie pałacu.

      Rozdział piąty. Jak wielki fraucymer6 księżniczki Angeliki powiększył się o jedną maleńką osóbkę

      Jednego pięknego dnia, kiedy księżniczka Angelika była jeszcze malutką dziewczynką, guwernantka jej, wielce szanowna pani Gburia-Furia, wyprowadziła ją na przechadzkę do wspaniałych królewskich ogrodów. Gburia-Furia osłaniała starannie parasolką twarzyczkę księżniczki Angeliki przed palącymi promieniami słońca, aby uchronić jej delikatną cerę od piegów, a mała Angelika niosła w rączce smakowite ciasteczko z rodzynkami, przysmak, którym chciała uraczyć łabędzie hodowane licznie na stawach królewskiego parku.

      Obie damy dochodziły już do brzegów stawu, gdy wtem przydreptała ku nim mała dziewczynka, jakiej nawet niemłode już i doświadczone oczy czcigodnej guwernantki nie oglądały jeszcze nigdy w życiu.

      Było to maleńkie, milutkie stworzonko – ale w jakimż dziwnym, niezwykłym stanie! Dziewczynka wyglądała tak, jakby już Bóg wie jak długo nie była wcale czesana i myta. Prawdziwy las bujnych, gęstych włosów wichrzył się nad jej wybladłą twarzyczką.

      Jej płaszczyk podarty był na strzępy, a na nóżkach miała jeden tylko, i to bardzo podarty trzewiczek.

      – A cóż to za szkaradny brudas! – zawołała Gburia-Furia. – Kto cię tu śmiał wpuścić do ogrodu, obdartusie paskudny?

      – Daj mi ciastecko – odezwała się mała dziewczynka. – Jestem baldzo, baldzo głodna…

      – Głodna? Co to znaczy głodna? – zapytała Angelika, dając dziewczynce ciasteczko.

      – Ach! Ach, księżniczko, jakże dobra, jak anielsko dobra jesteś – rzekła Gburia-Furia. – Spójrzcie tylko, Najjaśniejsi Państwo – tu zwróciła się do króla i królowej, którzy nadeszli właśnie w towarzystwie małego księcia Lulejki. – Spójrzcie na tego uroczego aniołka, na to wcielenie dobroci. Właśnie spotkałyśmy tutaj tę brudną małą nędzarkę, nie wiem, dlaczego straże dworskie nie ubiły na śmierć tego szkaradzieństwa, nie wiem, jakim sposobem przylazło to aż tutaj, i – raczcie tylko miłościwie spojrzeć, Dostojni Państwo – mój mały, słodki aniołek, moje cudne kochanie daje temu brudasowi swoje własne ciasteczko!

      – Nie lubię wcale takich ciastek – rzekła Angelika.

      – To nic, niemniej jesteś prawdziwym aniołem dobroci, księżniczko – ozwała się guwernantka.

      – Rozumie się – potwierdziła Angelika. – A ty, mały brudasku, powiedz, czy nie jestem naprawdę śliczna?

      Istotnie, księżniczka, uczesana starannie w długie wijące się loki i ubrana w najpiękniejszą w świecie sukienkę i najpiękniejszy w świecie kapelusz, wyglądała bardzo ładnie.

      – Baldzo lićna, baldzo lićna – rzekła mała dziewczynka i poczęła zaraz radośnie dygać i tańczyć, i śmiejąc się, zajadała z wielkim smakiem ciastko. Ruchy jej były lekkie i zwinne, a cała postać niezwykle milutka; kręcąc się zgrabnie wkoło, przyśpiewywała ochoczo:

      Doble ciasto ma lodzynki,

      Więc wesołe lobię minki!

      Król, królowa, Angelika i Lulejka śmiali się serdecznie. A mała tancerka, ciągle wirując, śpiewała:

      Juz nie będę nigdy płakać,

      Lubię tańcyć, śpiewać, skakać!

      Naraz zniknęła w klombie kwiatów, lecz za chwilę już była z powrotem. Z róż i rododendronów