działo się to właśnie o 7'13 w gabinecie wszechwładnego „Kwatermajstra”.
Informacja: Ale co to jest równoczesność i rzeczywistość? Ani fizyka, ani filozofia nie odpowiedzą nigdy (według niektórych) po wsze (wszawe?) czasy na te pytania, jak i na wiele innych. A co do telepatii, ta jest możliwa, jakkolwiek wytłomaczenie jej (czyli objaśnienie mechanistyczne) może tylko polegać na tym, że nie będziemy przekraczać poglądu fizycznego i będziemy szukać nieznanych dotąd sposobów przenoszenia się energii wytwarzającej się w mózgach przy pewnych procesach i mogącej oddziaływać na inne mózgi, wywołując w nich pewne procesy. Ale tu znowu zaczyna się psychologia – możemy skonstatować pewne związki między niewspółmiernymi sferami – więcej nic. To samo stosuje się nie tylko do odgadywania myśli, ale do widzenia czy słyszenia na odległości nienormalne i z przeszkodami, o ile taka rzecz w ogóle zajść może. Ale gadania o „materializacji myśli” (?!) są tak bezsensowne, jak np. teoria kalafioryzacji lokomotyw, a nawet więcej. To samo też stosuje się do wszystkich tak zwanych „zjawisk nadnaturalnych”. Wszystkie rozwiązania dowolne, kursujące dziś między publicznością, polegają na nieznajomości psychologizmu (kierunku filozoficznego – nie psychologii jako nauki) i stosunku jego do poglądu fizycznego, który jest statystycznym i przybliżonym i daje się w terminach pierwszego wyrazić.
– Tak bardzo tęskniłam za tobą – (przez wielkie T) – nie gniewasz się, że przyszłam. – Szept spłynął najbardziej płciową drogą przez górną połowę ciała aż tam. – Musiałabym i tak przyjechać, ale naprawdę to tylko do ciebie. Ty jesteś już dorosłym – musisz wiedzieć dlaczego, ach dlaczego musiałam tak postąpić. Nie umiesz ocenić mnie teraz. Zrozumiesz wtedy, co ci dałam, kiedy mnie już może nie będzie, kiedy przeze mnie właśnie nie skrzywdzisz tej drugiej, czy trzeciej, którą będziesz kochał naprawdę – będzie ci się tak wydawać. Jednak kochałeś i kochasz tylko mnie – może na zawsze – nie wiem o tym. Nie gniewasz się? – Jak pokorna suka wygięła się i spojrzenie błękitne, „niebiańskie”, rozlane, wyłupione z jądra, rozbebeszone, niechlujne, oddane aż do samego rdzenia istoty (tu gdzieś koło nerek i głębiej i z tej strony nawet) zatopiła jak ostry szpon w jego twardych oczach. Pocisk trafił, pękł, pozabijał (tylko myśli) i zniszczył jak papierową zabawkę kunsztownie, dziecinnie wykombinowaną redutę czy przyczółek mostowy. Przez wyrwę tłoczyły się długo więzione żądze, dzikie, spocone, śmierdzące, rozjuszone – na niektórych brzęczały jeszcze łańcuchy, szły jak żelazne robactwo, na zdobycie duszy. Nad nimi rozpiął się błękitny parasolik, udający prawdziwe niebo – czysta, wielka miłość. Kochał ją teraz bez miary, tę biedną, starowatą dziewczynkę – jak nikogo dotąd. Nagle wszechświat rozświetlił się od spodu łuną wschodzącego szczęścia – oddalone, tęskniące za sobą w męce przestrzenie (połacie, tereny?) ducha złączyły się we wściekłym, palącym uścisku. Jeszcze czegoś tak piekielnie, wysublimowanie zmysłowego nie przeżył Zypcio nigdy – nawet (!) wtedy, gdy wlepiony gałami w szybę łazienkowego okna, dokonał tamtego niemrawego i gnuśnego czynu nad sobą – raczej nie: nad tym świeżo w sobie odkrytym, trochę w tej chwili plugawym gościem. Krwawa, lepka mgła oplotła i przeniknęła zwiotczałe w nieziemskim pożądaniu ciało. A przecież jeszcze nic nie drgnęło i nie podniósł się ani na włos wielki przeciwnik ducha, samotny, głupi, wszechwładny w cielesnych walkach ON. Gdzie była właściwie ta oczekiwana żądza, czyli właściwie chuć? Unicestwiwszy ciało, objęła śmiertelnym uściskiem świat cały aż w nieskończoność. Kochał tę babę zupełnie na czysto, jak za najlepszych czasów, jak nigdy jeszcze nie kochał matki, ani siostry, ani nawet ojca. Takie to czyste było to uczucie… Aż śmieszne po prostu. „Il fornicatore” przemówił wreszcie, przez zalepione lubieżną papką gardło:
– Gniewać się, to mało. Ja nienawidzę pani i nigdy już… Zamknęła mu twarz, wszechwiedzącą nagą ręką – (szybko, na jedną czwartą minuty przedtem, zdjęła rękawiczkę, wiedząc, że wykona taki właśnie ruch). Odepchnął tę rękę brutalnie, ale wspomnienie ciepła i zapachu zostało: nieśmiertelne gencjany Fontassiniego trwały, mimo że świat przewrócił się do góry nogami: – Nie chcę – rozumie pani? Za co? Dlaczego? Coś tak potwornego! I ja tak panią kochałem!! – Kłamał bezczelnie nie wiadomo po co – to znaczy kłamał świadomie, – w istocie było to prawdą, w tej chwili prawdą się stało – a zresztą czort wie – nikt tego nie pojmie jak jest, a tym bardziej jak było, nawet ci, którzy i tak dalej… – Mam wstręt do pani, jak do ropuchy – brzydzę się sobą, jak o pani myślę… – Chwyciła go za rękę mocno, aż do bólu – baba była silna.
– Nie – dopiero teraz kochać mnie będziesz. Ale już jest za późno na to, co było przedtem. – Patrzyła mu prosto w mordę rozkochanymi, płomiennymi „oczyma”. Obłęd był w tym spojrzeniu – dla dodania sobie odwagi i uroku księżna kropnęła „empedekoko” – jak mówiła. Czyniła to rzadko, w najważniejszych momentach życia. – Możemy się widywać – mówiła dalej głosem nieprzyzwoitszym od rozwalonych bioder, od bosych nóg, od ust całujących diabli wiedzą już co – ale nigdy twoją już nie byłabym, nawet jeślibyś o to błagał. – To ostatnie słowo było szczytem sztuki: ujrzał Zypcio siebie na kolanach przed nią – ona z gołymi do kolan zarzuconymi jedna na drugą nogami, dotykająca mu nosa prawie prześlicznymi, spedikiurowanymi palcami, o różowych paznokciach. Szpon buro-czerwonego nieszczęścia zatopił mu się we wnętrzności, a żądza ponura jak śmierć w torturach w wiosenne popołudnie, moręgowata, czarno-złota, diabelska tęsknota za wymykającym się na wieki szczęściem, przywaliła trumiennym, całuniastym wiekiem złoto-czerwoną, tylko co rozkwitłą w pożarze ciała przyszłość. Rozpacz oblepiła lubieżną aż do bólu mgłą narządy płciowe – teraz nie symbole potęgi, a wstrętne flaki ze zbitymi pogardą mordami, pogardą, okazaną im przez tamto. Co za bezczelność! Nie rozumiał nic – był przecież bądź co bądź mężczyzną. I, właśnie dlatego, że nie rozumiał, postąpił tak, jak trzeba. Ha – musi ze wstrętem zdobyć po raz wtóry to dymiące duchowymi zbrodniami bagnisko – a mógł już pokochać na nowo – tak mu się zdawało – jej – nie. Zamachnął się i uderzył w biały kark pięścią naiwną i niewprawną. Poprawił z drugiej strony, chwytając jednocześnie instynktownie lewą ręką za wspaniały kapelusz od Hersego (Firma „Herse” przeżyła wszystkie dotychczasowe kataklizmy). A ona zachłysnęła się z rozkoszy… (on rwał już jej włosy i walił, walił – co za cud! – więc ją kocha? —) Ale zaledwie się rozpędził i uczuł już falę żądzy, zstępującą z krzyżów w lędźwie i pośladki, wyrwała mu się, a na załomie schodów (drzwi nie zamknął w zdumieniu) w drodze łaski „dały się słyszeć” kroki. Podniósł szybko porzucony kapelusz i wpakował jej brutalnie na głowę. Taka cudowna chwila i – zmarnowana, psia-krew! Przez kogo? Nie przez tego, co tam szedł po schodach – daleko głębiej: przez ojca, który Zypcia tu wsadził i w dodatku był kochankiem tego cielska, tego jego „ideała”, kiedy ono, to cielsko (wcale nie za tłuste zresztą) promieniało jeszcze młodością (no tak ze 28 lat) – a on dostał już ochłap jakiś i tego ochłapu nie może pokonać i zgnębić i musi go jeszcze zdobywać!! Ach – co za wstyd i rozpacz! Zatęsknił aż do furii za jakąś czystą, panienkowatą miłością. I wspomniał Elizę, tę trochę zahukaną, dobrą istotę (raczej stworzonko jakieś) z pierwszego wieczoru u księżnej. Rozdarta dusza stanęła dęba, a jednocześnie gorzko zapłakała nad „przydzielonym” jej, bezwolnym ciałem. Darł się w pasy w męce godnej doprawdy lepszej sprawy. Ale co on właściwie mógł o tym wiedzieć? Na czym mógł oprzeć skalę swoich porównań? Żeby choć tak wierzyć, jak ten szczęśliwy Bazyli, mleć swoje ukochane znaczki, jak Benz, a choćby takiego potwora, jak muzyka Tengiera! Nie – życie samo w sobie. „Nie dać się zwyciężyć, nawet samemu sobie” – przypomniało mu się zdanie Putrycydesa. Ten, mimo całej pospolitości życia, walczył, zmagał się z czymś – jeśli nie po prostu wielkim, to olbrzymim.