a wzniósłszy już oczy tak wysoko, nie zniżaj ich ku ziemi…”.
„O Boże mój!…” – wzdychała z radością, wzdychała weselnie nad tymi cudnymi wierszami. Zrozumiała ich pachnący, jakoby lotny i rozkwitły sens i unosiła się oczyma ku niebu. Toteż z najwyższą przykrością posłyszała jednokrotny dźwięk dzwonka.
Tupot nóg Leośki. Za chwilę wsunął się do pokoju ojciec. Był po wiosennemu wyświeżony, w letnim paletku, które liczyło już sobie dziewiątą czy dziesiątą wiosnę i zdołało przybrać odcień zielonkaworudy. Nie mniej wiosennym kolorem uderzały wąsy podkręcone, z rana uczernione na szwarc szatański, a obecnie nabierające od promieni słonecznych barwy świeżo skoszonego, aczkolwiek już nieco podeschłego sianka. Stary pan miał w dziurce od klapy paltota wetknięty pięciogroszowy bukiecik fiołkowy, na prawicy rękawiczkę z palcami wielokrotnie ześcibianymi czarną nicią. W lewej ręce niósł pieszczotliwie sławną swoją laseczkę, pamiątkowy dar imieninowy od „grona” przyjaciół, z rączką notorycznie posrebrzaną, w kształcie zgiętej nogi końskiej, z monogramem stosownym i datą. Pan Pobratyński nucił wbiegając do pokoju. Zmrużone jego oczy przeszukały wszystkie kąty pokoju, ucho uchwyciło dźwięki dolatujące z kuchni.
Gdy intelekt przyszedł do samowiedzy, że „żoneczka” nie jest w lokalu obecną, znużone ciało radośnie spoczęło w szerokim fotelu obok szafy, obwieszonym arcydziełami szydełkowej roboty. Pan Pobratyński dumał tam chwilę, nie zdejmując kapelusza, naprzeciwko okrągłego stołu, skazanego na dźwiganie serwety i wiecznie krzywej, „ozdobnej” lampy, którą ze swej strony ozdabiał, oczywiście, abażur ze strzyżonej bibułki. Gdy stopy pięknego starca, obute w kamaszki wylękłe z obwisłymi melodyjnie gumami, spoczęły na dywaniku ze strzyżonych kawałków, głowa jego pochyliła się w stronę Ewy. Blade, wypełzłe, odbarwione oczy, oczy-przylaszczki spoczęły na tej twarzy. Figlarny uśmiech wykwitł na wargach.
– Jakże też tam z rozgrzeszeniem? Czy aby?…
Ewa wstała ze swego miejsca i podeszła do ojca. Nie podnosząc oczu pocałowała go w wyświechtaną rękawiczkę. Stary pan potarł się o nią ramieniem, potem połą surduta. Przechylił głowę i usiłował zajrzeć w oczy. Oczy te były spuszczone… Za chwilę jednak uśmiech taki sam jak u ojca, uśmiech radosny, ni to figlarny, ni to smutny, uśmiech ladaco i nie wiedzieć co, ukazał się na jej ustach. Spojrzała w wypłukane oczy. Zaśmiali się oboje wraz jednako. Przypadli do siebie na chwilę: głowa do głowy, usta do ust, oczy do oczu. Staremu spod powiek wylazły jakoweś quasi-łzy i wnet się skryły. Z piersi jęknęło jakoweś westchnienie – i przepadło.
– Dałabyś staremu ojcu troszeczkę tej świętości, skąpico jedna!… – szeptał cicho, patrząc z bezbrzeżną czułością na jej włosy jasne – jasne, kołysząc ją na sobie, jakby była sześcioletnią smerdą, którą huśtał na nodze…
– A to niech tatko sam sobie pójdzie do spowiedzi… – powiedziała kokieteryjnie, wodząc wargami po jego czole, między oczami, po policzkach.
– Ja… tego… Owszem, dziecko, ja pójdę. W tych dniach się nawet, ma foi8, wybierałem.
– Ech!…
– Ale no! Jak honor kocham! Ja ci to mówię…
– Jak honor kocham, ale do cukierni…
– Cicho bądź, jędzo! To postępki ojca będziesz sądziła – he? Takie to mocne postanowienie poprawy życia?
– Gdzie ja tam sądzę!…
– Widzisz, Ewuś, ja już jestem stary, grzeszny człowiek. W starym człowieku, uważasz, to się tyle nazbiera grzechów, paskudztw, wiadomości… Cóż tam zresztą – ja! Grzeszny człowiek… Ja bym tylko chciał, żeby na mnie nikt uwagi nie zwracał. Nic nie wymagam, toteż niech i ode mnie nic nie żądają. Ja na uboczu… Dzisiaj już tego, co było… dawniej – gdzie!… Inna rzecz z tobą… ma foi… inna. Powiem ci pod słowem honoru, że nie masz lepszej rzeczy jak czystość serca i to, wiesz, mocne postanowienie. Tak i tak – no i basta. Jak się było w Liceum Świętej Anny… miły Boże.
Oczy starego pana rozweseliły się, zaszły mgłą. Schylił się ku córce i nie patrząc na nią szeptał do ucha:
– Bądź, dziecko, zawsze niewinna, czysta, wiesz, ma foi… Tak jak dzisiaj… Ty za mnie i za siebie, za mamę, za nas wszystkich bądź czysta. Pan Bóg… Jak się ty za mnie pomodlisz, to na pewno, na pewno… i posada… i to wszystko, to wszystko…
– Ale żeby tatko przestał chodzić… „ma foi”… do tej knajpy, toby był tatko jeszcze bardziej kochańszy… – wzdychała przed nim.
– Co – co?
– Żeby tatko przestał zadawać się z Horstem, ulegać mu, nie dał wyciągać się z domu po obiedzie. Prędzej by się i posada trafiła, bo Pan Bóg wszechmogący…
– E… pleciesz koszały opały! – mruknął z wyraźną niechęcią. – Co ma wspólnego chodzenie do cukierni – z posadą! Gdzie Rzym, gdzie Krym! A jeszcze Horst! Cóż mi Horst? Także!… Ja, zrozum to, ja muszę bywać między ludźmi!
– I co może być za przyjemność… – szeptała zapamiętale, nie słuchając tego, co mówił… – Brudno tam, obmierźle, zakopcone. Umyślnie przecież chodziłam.
– A ty po co?
– Te ciastczyska i te, żal się Boże, cukry po prostu śmierdzą. A przecie to dzień w dzień. Przecie to kosztuje! Jakże tu mama nie ma narzekać przed ludźmi?…
– Więc i ty żałujesz mi tej jednej małej-czarnej… – mówił z rozdzierającym wyrzutem, patrząc w przestrzeń.
– Jednej małej-czarnej z pasztecikiem i jeszcze z czymś… I jeszcze z drugim czymś, a czasami… A ileż to godzin traci się na wysiadywanie! Przy tym te piękne rozmowy z Horstem.
– Właśnie tego nie rozumiesz, tak samo jak matka! Właśnie tego! Może być, nie przeczę, wysiadywanie bezczynne i bezcelowe, a może też być wysiadywanie-czynność, akcja, działanie! Tak, moje dziecko!
Złośliwy uśmiech wydobywał się na jej wargi, toteż go powstrzymywała. Rzekła jeszcze:
– Jednakże wszyscy ludzie z pozycją źle o tym mówią. Niedawno Rokicki przychodzi i prosto w nos mówi mamie: „Cóż, pan dziedzic dobrodziej oczywiście w knajpeczce z Horścikiem…”. Już mama nawet mówiła, że wolałaby go nie stołować, żeby tylko tatki nie wyciągał. Bo jakże mama to wszystko może wytrzymać? Nie ma na to nerwów… Szarpie się, żyły ze siebie wyciąga…
– O, już są i te „żyły”… Naucz się tylko jeszcze tego ulubionego zwrotu mamy: „wbij zęby w ścianę!” – to już przynajmniej będzie cały garnitur. Żyły i zęby! – Gdzie się co takiego dzieje? Nic, tylko przesady, tragedie, opery, hiperbole!
– A tatko znowu tak sobie powie: hiperbole, i koniec. A my ani bielizny, ani ubrania. Wszystko idzie na Barnawską. Żyjemy byle czym… Przecie tak wiecznie być nie może. Musi tatko także pomyśleć! Właśnie i dziś… ksiądz spowiednik…
– Tylko mi aby rzeczy ze spowiedzi nie rozkładaj! Wiesz chyba o tym, że tajemnica spowiedzi… Masz, chwalić Boga, dwadzieścia lat jak oblał…
– Ja, tatusiu, nie ze spowiedzi, tylko że wszyscy… Coraz nam gorzej, coraz gorzej… Mama jakaś rozdrażniona, rozstrojona, niespokojna… A tatko jak gdyby nigdy nic, jakby wszystko szło jak najlepiej na świecie… Ludzie widzą… roznoszą plotki po świecie. A zresztą jest to niewątpliwie prawo Boże…
– No, już ty mię9 aby nie ucz, co mam robić na świecie! Matka was ponauczała tych na mnie gadań. Sama