Оноре де Бальзак

Wielki człowiek z prowincji w Paryżu


Скачать книгу

Lucjana chłodnym spojrzeniem, kładąc równocześnie pióro na pulpicie. Co do Vidala, ten spojrzał brutalnie na autora i odparł:

      – Panie łaskawy, nie jesteśmy księgarnią wydawniczą, ale komisową. Jeżeli wydajemy coś na nasz rachunek, robimy jedynie w nazwiskach gotowych. Kupujemy zresztą tylko książki poważne, historie, kompendia…

      – Ale moja książka jest bardzo poważna: chodzi o odmalowanie w prawdziwym świetle walki katolików, oświadczających się za władzą absolutną, i protestantów, którzy chcieli stworzyć republikę…

      – Panie Vidal! – krzyknął subiekt.

      Vidal wymknął się.

      – Nie wątpię, iż pański utwór może być arcydziełem – rzekł Porchon, czyniąc gest dość niegrzeczny – ale my się zajmujemy jedynie książkami gotowymi. Idź pan do tych, którzy kupują rękopisy: stary Doguereau, ulica du Coq, koło Luwru: to jeden z tych, którzy robią w powieści. Gdyby się pan zjawił wcześniej, był tu właśnie Pollet, konkurent starego Doguereau i księgarzy z Galerii Drewnianej.

      – Mam także zbiór poezji…

      – Panie Porchon! – rozległ się głos.

      – Poezji! – zakrzyknął Porchon w gniewie. – Za kogo mnie pan bierze? – dodał, śmiejąc mu się w nos i znikając w czeluściach kantoru.

      Lucjan, oblegany tysiącem refleksji, przebył Nowy Most. Dostępne dlań urywki handlowej gwary pozwoliły mu odgadnąć, że dla tych księgarzy książki były tym, czym czapki włóczkowe dla trykociarzy: towarem, który się drogo sprzedaje, tanio nabywa.

      – Omyliłem się – powiedział sobie, uderzony brutalną i kramarską postacią, pod jaką objawiła mu się literatura.

      Spostrzegł przy ulicy du Coq skromny sklepik, koło którego już przechodził, a nad którym żółtymi literami na zielonym tle namalowane były słowa:

      DOGUEREAU – KSIĘGARZ

      Przypomniał sobie, iż widział tę firmę na okładce romansów czytanych u Blosse'a. Wszedł nie bez owego wewnętrznego drżenia, jakie u wszystkich ludzi obdarzonych wyobraźnią wywołuje pewność walki. Ujrzał w sklepie dziwnego starca, jedną z najoryginalniejszych postaci przemysłu księgarskiego za Cesarstwa. Doguereau miał na sobie czarny frak o wielkich kwadratowych połach, gdy moda ścinała wówczas frak spiczasto. Na kamizelce z pospolitej materii w różnokolorowe kraty zwisał od kieszonki stalowy łańcuszek i mosiężny kluczyk, tańcząc po obszernych czarnych pludrach. Zegarek musiał być grubości cebuli. Kostium ten uzupełniały grube pończochy stalowego koloru oraz trzewiki ze srebrnymi sprzączkami. Starzec miał gołą głowę, strojną szpakowatymi włosami w dość poetycznym nieładzie. Frak, pludry107 i trzewiki dawały staremu Doguereau, jak go nazwał Porchon, coś z profesora literatury, kamizelka zaś, zegarek i pończochy coś z kupca. Fizjonomia nie przeczyła temu osobliwemu skojarzeniu: wyraz miał profesorski, dogmatyczny, pooraną bruzdami twarz profesora retoryki108, żywe zaś oczy, podejrzliwe usta, nieokreślony niepokój księgarza.

      – Pan Doguereau? – rzekł Lucjan.

      – Tak, panie.

      – Jestem autorem romansu – rzekł Lucjan.

      – Bardzo pan młody – rzekł księgarz.

      – Ależ panie, wiek mój nie ma tu nic do rzeczy.

      – Słusznie – rzekł stary księgarz, biorąc rękopis. – Tam do licha! Gwardzista Karola Dziewiątego, dobry tytuł. No, młodzieńcze, opowiedz mi w dwóch słowach treść.

      – Jest to dzieło historyczne w rodzaju Waltera Scotta. Walka między protestantami a katolikami ujęta jest jako ścieranie się dwóch form rządu, w którym tron jest poważnie zagrożony. Ja wziąłem stronę katolików.

      – Ba, młodzieńcze, to myśl. Więc dobrze, przeczytam rękopis, przyrzekam. Wolałbym romans w rodzaju pani Radcliffe109; ale jeśli umiesz pracować, jeśli masz trochę stylu, poglądów, myśli i umiejętności podania, niczego więcej nie pragnę, jak być panu użytecznym. Czegóż nam trzeba?… Dobrych rękopisów.

      – Kiedy będę mógł wstąpić?

      – Jadę dziś wieczór na wieś, wrócę pojutrze, przeczytam pańską powieść i jeśli mi się nada, porozumiemy się tego samego dnia.

      Lucjan, uwiedziony tą dobrodusznością, wpadł na fatalną myśl wydobycia rękopisu Stokroci.

      – Panie, mam także zbiorek wierszy…

      – A, pan poeta! Nie chcę już pańskiej powieści – rzekł stary, oddając rękopis. – Wierszoroby kiepsko się sprawiają, kiedy się wezmą do prozy. W prozie nie ma kwiatków, trzeba koniecznie coś powiedzieć.

      – Ale, panie, Walter Scott także pisał wiersze…

      – To prawda – rzekł Doguereau, który złagodniał, odgadł trudne położenie poety i zatrzymał rękopis. – Gdzie pan mieszka? Zajdę do pana.

      Lucjan podał adres, nie podejrzewając ukrytej myśli starca; nie odgadł w nim księgarza dawnej szkoły, z czasu kiedy księgarze pragnęliby trzymać na strychu i pod kluczem Woltera110 i Monteskiusza111 umierających z głodu.

      – Wracam właśnie przez Dzielnicę Łacińską – rzekł stary, przeczytawszy adres.

      „Zacny człowiek! – pomyślał Lucjan, żegnając księgarza. – Spotkałem tedy przyjaciela młodzieży, człowieka, który rozumie się na czymś. To mi człowiek! Mówiłem Dawidowi, talent łatwo wybije się w Paryżu”.

      Wrócił lekki i szczęśliwy, marzył o sławie. Nie myśląc już o złowrogich słowach, jakie obiły się o jego uszy w kantorze Vidala i Porchona, pieścił w myśli przynajmniej tysiąc dwieście franków. Tysiąc dwieście franków to rok pobytu w Paryżu, rok, przez który przygotuje nowe dzieła. Ileż projektów zbudowanych na tej nadziei! Ileż słodkich marzeń na widok perspektywy życia wspartego na pracy! Wynajął (w myśli) mieszkanie, urządził się, niewiele brakło, aby poczynił jakieś większe zakupy. Ledwie zdołał oszukać swą niecierpliwość, zakopując się gorączkowo w książki w czytelni. W dwa dni później Doguereau, zdziwiony bogactwem stylu, zachwycony przesadą charakterów, dopuszczalną dzięki odległej epoce, uderzony rozmachem, z jakim młody autor kreśli zawsze pierwszy projekt – zacny ojciec Doguereau nie był wybredny! – przybył do hotelu, gdzie mieszkał jego przyszły Walter Skocik. Gotów był zapłacić tysiąc franków za zupełną własność Gwardzisty Karola IX i związać Lucjana umową na szereg utworów. Widząc hotel, stary lis rozmyślił się.

      „Młody człowiek, który tak mieszka, musi mieć upodobania skromne, lubi naukę, pracę; dam mu tylko osiemset”.

      Gospodyni, zapytana o pana Lucjana de Rubempré, odparła:

      – Na czwartym.

      Księgarz zadarł nosa i ujrzał nad czwartym piętrem tylko niebo.

      „Ten młody człowiek – pomyślał – hm! ładny chłopiec, nawet bardzo piękny; gdyby zarabiał zbyt wiele, zacząłby się lampartować112, nie pracowałby. We wspólnym interesie ofiaruję mu sześćset; ale gotówką, bez akceptów113”.

      Wdrapał się na schody, zapukał trzy razy do Lucjana, który podbiegł otworzyć. Pokój przedstawiał obraz rozpaczliwej nagości. Na stole stał garnuszek mleka i dwugroszowa bułka. Ta nędza geniusza uderzyła starego Doguereau.

      „Niech