Władysław Stanisław Reymont

Ziemia obiecana, tom drugi


Скачать книгу

go i na to! – odpowiedział szeptem Blumenfeld.

      Grosglick poszedł do swojego gabinetu, położonego za kantorem od podwórza.

      Pokój umeblowany był z wielkim przepychem.

      Czerwone obicie ścian ze złotymi lamperiami harmonizowało z mahoniowymi meblami suto ozdobionymi brązami.

      Wielkie weneckie okno przysłonięte ciężkimi draperiami, wychodziło na długie podwórze, otoczone olbrzymimi oficynami i zamknięte czteropiętrowym gmachem fabrycznym.

      Grosglick patrzył chwilę na transmisje przerzucone z jednej strony podwórza na drugą i biegnące nieustannie i na długą linię kobiet i mężczyzn tłoczących się do jednych z drzwi, z wielkimi tobołami wełnianych chustek na plecach. Byli to tkacze, którzy brali przędzę z fabryki i tkali chustki u siebie, na ręcznych warsztatach.

      Potem otworzył wielką kasę wmurowaną w ścianę, przejrzał jej zawartość, wydobył pliki papierów na biurko pod okno, które przysłonił żółtawym ekranem, usiadł i zadzwonił.

      Natychmiast zjawił się prokurent firmy z teką pełną papierów.

      – Cóż słychać, panie Steiman?

      – Prawie nic. Palił się w nocy A. Weber.

      – Znane. Cóż więcej? – zapytywał, przeglądając kolejno i bardzo uważnie papiery.

      – Przepraszam pana prezesa, ale już nie wiem nic więcej – tłumaczył się pokornie.

      – Mało pan wiesz – mruknął bankier, odsuwając papiery i naciskając guzik elektryczny dwa razy.

      Zjawił się drugi urzędnik, główny inkasent.

      – Cóż nowego, panie Szulc?

      – Zabili dwóch robotników na Bałutach, jeden miał przecięty cały brzuch.

      – Co mi to szkodzi, tego towaru nigdy nie braknie. Co więcej?

      – Mówili rano, że Pinkus Meyersohn chwiać się zaczyna.

      – Jemu się chce położyć na dwadzieścia pięć procent. Przynieś pan jego conto.

      Szulc spiesznie przyniósł.

      Bankier przejrzał uważnie i szepnął ze śmiechem:

      – Niech się kładzie zdrów, nam to nie zaszkodzi. Ja od pół roku czułem, że on się męczy, że on ma ochotę usiąść.

      – Prawda, sam słyszałem jak pan prezes mówił do Steimana.

      – Ja mam nos, ja zawsze mówię, że lepiej się raz dobrze wyczesać, niż dwadzieścia razy podrapać. Ha, ha, ha! – roześmiał się wesoło, tak mu się podobał własny koncept.

      – Cóż więcej?

      – Nic, mnie się tylko zdaje, że pan prezes trochę źle wygląda dzisiaj.

      – Pan jesteś tak głupi, że ja panu muszę zmniejszyć pensję! – zawołał zirytowany i zaraz po wyjściu Szulca oglądał twarz bardzo szczegółowo w lustrze, obszczypywał delikatnie pulchne policzki i długo przyglądał się językowi.

      – Niewyraźny, muszę się poradzić doktora – myślał, dzwoniąc trzy razy.

      Wszedł Blumenfeld z paczką korespondencji i rachunków.

      – Wiktor Hugo umarł wczoraj – rzekł nieśmiało muzyk i zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.

      – Dużo zostawił? – zapytał bankier w przerwie oglądając sobie paznokcie.

      – Sześć milionów franków.

      – Ładny grosz. W czym?

      – W trzyprocentowej rencie francuskiej i w Suezach.

      – Doskonały papier. W czym robił?

      – W literaturze, bo…

      – Co? W literaturze?… – zapytał zdziwiony, podnosząc oczy na niego i gładząc faworyty.

      – Tak, bo to był wielki poeta, wielki pisarz.

      – Niemiec?

      – Francuz.

      – Prawda, ja zapomniałem, przecie to jego ta powieść Ogniem i mieczem. Mnie Mery ładne kawałki z niej czytała.

      Blumenfeld nie przeczył, przeczytał listy, wynotował odpowiedzi, pozbierał papiery i chciał odchodzić, ale bankier zatrzymał go skinieniem.

      – Pan podobno gra na fortepianie, panie Blumenfeld?

      – Skończyłem konserwatorium w Lipsku i klasę fortepianową u Leszetyckiego w Wiedniu.

      – Bardzo mi przyjemnie. Ja bardzo lubię muzykę, a szczególniej te śliczne kawałki, jakie śpiewała Patti w Paryżu. Dobrze pamiętam, o… – zaczął nucić dyskretnie jakąś uliczną arietkę operetkową. – Ja mam dobre ucho, nieprawda?

      – Istotnie, zadziwiające – odpowiedział Blumenfeld, przypatrując się olbrzymim, sinawym uszom bankiera.

      – Mnie przyszła myśl, żebyś pan dawał lekcje mojej Mery. Ona dobrze gra i to nie będą lekcje, bo pan usiądzie sobie przy niej i będzie tylko patrzeć, żeby się nie omyliła. Co pan bierzesz za godzinę?

      – Daję teraz lekcje u Müllerów, płaci mi trzy ruble.

      – Trzy ruble! Ale pan chodzisz na koniec miasta, siedzisz pan w chałupie, no i rozmawiasz pan z Müllerem, a to cham; co to za przyjemność mieć do czynenia z takimi ludźmi. A u mnie pan będziesz siedział w pałacu.

      – I tam w pałacu także – szepnął od niechcenia Blumenfeld.

      – Mniejsza z tym, zgodzimy się, bo jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu – zakończył.

      – Kiedy mam przyjść?

      – Przyjdź pan dzisiaj po południu.

      – Dobrze, panie prezesie.

      – Poproś pan do mnie Szteimana.

      – Dobrze panie prezesie.

      Szteiman przyszedł zaraz i z niepokojem czekał rozkazów.

      Grosglick wsadził ręce w kieszenie, spacerował po pokoju, gładził długo bokobrody i dopiero w końcu rzekł uroczyście:

      – Ja chciałem panu powiedzieć, że mnie denerwuje ten ciągły brzęk szklanek w kantorze i to ciągłe syczenie gazu.

      – Panie prezesie, przychodzimy tak wcześnie, że wszyscy śniadanie jadają w kantorze.

      – Na gazie gotują herbatę. Kto gaz płaci? Ja płacę. Ja płacę gaz na to, żebyście panowie mogli cały dzień pić herbatę! Gdzie tu jest sens! Od dzisiaj będziecie panowie płacili.

      – I pan prezes pija przecież…

      – Pijam, nawet zaraz się napiję. Antoni, daj mi herbaty – zawołał głośno do przedpokoju, z którego było wyjście do bramy. – Mam myśl. Pijecie herbatę, pijcie i płaćcie za gaz, na tyle ludzi to nie drogo wyjdzie, a mnie dawajcie herbatę w procencie, bo przecież urządzenia gazowe są moje, w moim kantorze i pijacie w godzinach zajęcia.

      – Dobrze, powiem kolegom.

      – Ja to robię dla panów dobra, no bo teraz to oni się wstydzą pić herbatę, ich gryzie sumienie, że to na moim gazie, a jak każdy zapłaci gaz, to on będzie śmiały, on będzie mi mógł patrzeć prosto w oczy. To jest bardzo moralne, panie Szteiman, bardzo.

      – Miałem jeszcze prośbę do pana prezesa w imieniu kolegów.

      – Mów pan, ale prędko, mam mało czasu.

      – Pan prezes obiecał dać gratyfikację przy zamknięciu półrocza.

      – A bilans jak stoi?

      – Robią