Władysław Stanisław Reymont

Ziemia obiecana, tom drugi


Скачать книгу

jej współczującym spojrzeniem i ciekawością.

      Poszedł do pokoju grających i czytał po raz drugi.

      Depesza była od Lucy.

      – Bardzo się pan nudzi u nas?

      – Ani słowa nie odpowiem na podobną insynuację. Wie pani, jestem zdumiony życiem państwa. Nie przypuszczałem, żeby mogło gdzieś istnieć życie dziwnie spokojne, dziwnie proste i takie jakieś wyższe. Dopiero u państwa poznałem, że ja nie znałem Polaków, dopiero teraz rozumiem wiele właściwości Karola. Szkoda, że się państwo wyprowadzają do Łodzi.

      – Dlaczego?

      – Bo nie będę mógł już tutaj nigdy przyjechać.

      – A w Łodzi pan nie zechce nas odwiedzać? – zapytała ciszej i nie wiedziała, dlaczego serce jej zabiło silniej jakby obawą, że może on nie zechce.

      – Dziękuję pani bardzo, uważam to już za zaproszenie, można?

      – A można, ale za to pozna mnie pan ze swoją matką.

      – Kiedy pani tylko rozkaże.

      – Zostawię pana samego, bo muszę pomagać do podania kolacji.

      Pobiegła do drugiego pokoju, w którym Jagusia już nakrywała.

      Maks spacerował wzdłuż pokoju, ale dlatego, żeby przechodząc koło drzwi otwartych spojrzeć na Ankę.

      Patrzył z podziwem na jej wysmukłą, doskonale uformowaną figurę, gdy się pochylała nad stołem; na jej twarz o niezbyt regularnych rysach, ale pełną dziwnego wdzięku i ciepłą, zakończoną szerokim czołem, o gładko rozczesanych pośrodku włosach kasztanowatych.

      Szaro błękitnawe oczy patrzyły spod zupełnie czarnych brwi jasno, spokojnie, ale z pewną surowością.

      Maks przypatrywał się jej z wielkim zajęciem i tak mu się bardzo podobała, że poczuł prawie niechęć do Karola, gdy tamten przyszedł.

      – Jutro wieczorem jechać do Łodzi muszę – powiedział szorstko.

      – Po co ci tak pilno. Trzy święta mają robotnicy to i my użyjmy odpowiednio Zielonych Świątek.

      – Jeśli czujesz się tutaj dobrze – zostań, ale ja muszę wyjechać.

      – Pojedziemy razem – mruknął Maks, siadając na parapecie okna.

      Było mu tutaj tak dobrze, że się zdumiewał nad sobą, a ten chce go stąd zabierać.

      Patrzył z gniewem i żalem na Karola.

      – Mam bardzo pilne interesa3 i mam dosyć wsi, za wiele nawet – mówił i chodził wzburzony, zaglądał do pokoju grających, zamieniał po kilka obojętnych słów z Anką, ale rozdenerwowania4 i niepokoju, który był nudą zarazem, stłumić nie umiał.

      A do tego przybył jeszcze ten telegram Lucy, o której myślał z trwogą, bo mu zapowiadała w najbardziej stanowczych słowach, że jeśli się we wtorek nie pokaże, to ona potrafi go znaleźć i u narzeczonej, niechaj się co chce stanie potem.

      Wiedział, że Lucy dotrzymuje słowa swoim namiętnościom, więc jechać musiał.

      Tak mu ciężył ten stosunek, tak znienawidził już i jej piękność, i te więzy miłości, że mu życie brzydło.

      A potem Anka.

      Czuł, że mu jest najzupełniej obojętną, że zaczyna chwilami nienawidzić, gdy spotykał się z jej jasnym, ufającym wzrokiem.

      A musiał udawać miłość, musiał zmiękczać ton głosu wtedy, gdy mu się kląć chciało, musiał być uprzejmym, uśmiechniętym, przewidującym, słodkim, jak przystało na narzeczonego.

      Ta rola była mu wstrętna nad wyraz, a grać ją musiał dla ojca; grał ją i dla niej, i dla siebie już, bo użyciem posagowych pieniędzy Anki związał się na zawsze.

      – Ożenię się prędko i wszystko się skończy – myślał. – Przecież tyle małżeństw zawiera się bez miłości! – kończył apatycznie, ale równocześnie jego dumna ambicja pożerała mu duszę.

      Burzyło się w nim wszystko na myśl, że przez to małżeństwo zejdzie do roli pionków, że jeśli zechce co mieć, to musi pracować lata całe, musi wyciskać maszyny, ludzi, wszystko, żeby coś wycisnąć dla siebie i to teraz!

      Teraz, gdy mu stary Müller dosyć wyraźnie powiedział, że mu odda Madę i zarząd fabryki, od razu milionową fortunę, od razu wielkie interesy i możność robienia jeszcze większych.

      Od pewnego czasu czuł wstręt do małych interesów, czuł wstręt do tej własnej fabryki, jaką od wiosny budował, do tych oszczędności groszowych, których rezultatem były setki rubli zaledwie.

      Tyle lat chodził w kieracie pracy, ciągłej walki i twardego zdobywania każdego rubla, tyle lat tłumił w sobie najrozmaitsze zachcianki, pragnienia, których nie mógł zaspokoić, tyle lat był głodnym szerokiego, niezależnego życia – i teraz, kiedy to wszystko mógł mieć, żeniąc się z Madą – musiał się ożenić z Anką i przez to musiał wrócić do jarzma mierności…

      Buntował się przeciwko tej konieczności wszystkimi siłami.

      I gdy Anka przyszła prosić na kolację, spojrzał na nią gniewnie i nic nie odpowiedziawszy na jej zapytanie, poszedł przysunąć ojca z fotelem do jadalnego pokoju.

      Kolacja była bardzo ożywiona, bo ksiądz z Zajączkowskim kłócili się o politykę, pomagał im pan Adam i Karol, który drwił niemiłosiernie z Zajączkowskiego i z jego koniunktur politycznych, drwił z optymizmu księdza i ze złością zrobił uwagę ojcu, że spraw dzisiejszej polityki nie rozstrzygają armaty, a rozum stanu.

      – Ta, ta, ta! – przedrzeźniał stary z gniewem. Ty mi tego nie mów, bo ja cię zawsze przekonam, że ten miał rację, kto miał armat więcej i wojska. Rozum państw – to wielkie armie, gotowe do wyruszenia w pole, to ich dusza, która rządzi.

      – Nie, panie Adamie, duszą państw jest sprawiedliwość, jaką się rządzą.

      – Państwami kieruje żołądek i jego wymagania – zawołał Karol umyślnie, aby sprawić przykrość księdzu, który się rzucił na te słowa i zaczął dowodzić, że wszystko wypływa z woli Bożej i że ta wola jest sprawiedliwością, i że na tym stoi wszystko.

      Karol już nie odpowiadał, bo go znudziły te bezpłodne rozumowania, ale gdy ksiądz, ojciec i Zajączkowski zaczęli mu dowodzić, że wszystko się dzieje za wolą Boga, nie mógł już wytrzymać i zawołał z gniewem:

      – Tłumaczycie panowie sobie świat przy pomocy katechizmu; nie przeczę, że to łatwe, a miejscami dowcipne nawet.

      – Bluźnisz, dobrodzieju mój kochany, bluźnisz i obrażasz nas. Jasiek, smyku jeden, daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła! – wołał drżącym z oburzenia głosem i fajka latała mu w ręku ze wzruszenia.

      Pykał, ale że nie mógł dociągnąć się dymu, bo chłopak nie mógł zapalić, trzasnął go cybuchem przez plecy i znowu zaczął przekonywać, ale teraz już z całą pasją.

      – Nie będzie pani żal opuszczać tego raju, jaki sobie pani stworzyła w Kurowie – mówił cicho Maks do Anki, bo oboje nie mieszali się do rozmowy ogólnej.

      Maksa nic nie obchodziły poruszane kwestie, a Anka była smutna.

      Karol był taki inny przez te kilka dni, tak jej prawie unikał, że dziewczynę zaczął trapić głuchy niepokój, przeczuwanie jakiegoś nieszczęścia, więc teraz nie odpowiadała Maksowi, tylko pochylając się nad stołem, zapytała cicho, nie podnosząc oczów5.

      – Nie wie