type="note">897! – krzyknęli semenowie.
– Ognia!
Czajki898 znów zadymiły. Z głębi wyspy poczęły napływać nowe tłumy zbrojne w spisy899 i kosy. Napastnicy rozdzielili się na dwie kupy. Jedna podtrzymywała ogień, druga, złożona z dwustu przeszło mołojców900 i Tatarów, czekała tylko chwili stosownej do ręcznego ataku. Jednocześnie z szuwarów wyspy wysunęły się cztery czółna, zwane podjizdkami, które miały uderzyć na namiestnika z tyłu i z obu boków.
Zrobiło się już widno zupełnie. Dymy tylko porozciągały się długimi pasmami w spokojnym powietrzu i przesłaniały pobojowisko.
Namiestnik kazał zwrócić się dwudziestu semenom ku atakującym statkom, które gnane wiosłami, pędziły z chyżością ptactwa po spokojnej wodzie rzecznej. Ogień kierowany ku Tatarom i Kozakom, idącym z głębi wyspy, osłabł przez to znacznie.
Tego też zdawali się czekać.
Wachmistrz znów zbliżył się ku namiestnikowi.
– Panie! Tatarzy biorą handżary901 w zęby; zaraz rzucą się na nas.
Jakoż trzystu blisko ordyńców902 z szablami w ręku, z nożami w zębach gotowało się do ataku. Towarzyszyło im kilkudziesięciu Zaporożców zbrojnych w kosy.
Atak miał się rozpocząć ze wszystkich stron, bo napastnicze czółna przypłynęły już na strzał. Boki ich zakwitły dymami. Kule jak grad poczęły się sypać na ludzi namiestnika. Obie czajki napełniły się jękami. Po upływie kilkunastu minut połowa semenów poległa, reszta broniła się jeszcze rozpaczliwie. Twarze ich były sczerniałe od dymu, ręce ustawały, wzrok mącił się, krew zalewała oczy, rury muszkietów poczynały parzyć dłonie. Większa część była rannych.
W tej chwili wrzask straszny i wycie rozdarło powietrze. To ordyńcy ruszyli do ataku.
Dymy, spędzone ruchem masy ciał, rozproszyły się nagle i odsłoniły oczom dwie czajki namiestnika pokryte czarniawym tłumem Tatarów, niby dwa trupy końskie rozdzierane przez stada wilków. Tłum ten parł, kotłował się, wył, wspinał, zdawał się walczyć sam z sobą i ginął. Kilkunastu semenów dawało jeszcze odpór, a pod masztem stał pan Skrzetuski, z zakrwawioną twarzą, ze strzałą utkwioną aż po brzechwę w lewym ramieniu, i bronił się z wściekłością. Postać jego wydawała się olbrzymią wśród otaczającego go tłumu, szabla migotała jak błyskawica. Uderzeniom odpowiadały jęki i wycie. Wachmistrz z drugim semenem pilnowali mu obu boków i tłum cofał się chwilami z przerażeniem przed tą trójką, ale pchany z tyłu, pchał się sam i marł pod ciosami szabel.
– Żywych brać do atamana! Do atamana! – wrzeszczały głosy w tłumie. – Poddaj się!
Ale pan Skrzetuski poddawał się już tylko Bogu, bo oto pobladł nagle, zachwiał się i runął na dno statku.
– Proszczaj, bat’ku903! – ryknął z rozpaczą wachmistrz.
Ale po chwili padł także. Ruchliwa masa napastników pokryła czajki zupełnie.
Rozdział XI
W chacie kantarzeja904 wojskowego na przedmieściu Hassan-Basza w Siczy905 siedziało przy stole dwóch Zaporożców pokrzepiając się palanką906 z prosa, którą czerpali ustawicznie z drewnianego szaflika stojącego na środku stołu. Jeden, stary, już prawie zgrzybiały, był to Fyłyp Zachar, sam kantarzej, drugi Anton Tatarczuk, ataman czehryńskiego907 kurzenia908, człowiek około lat czterdziestu, wysoki, silny, z dzikim wyrazem twarzy i skośnymi, tatarskimi oczyma. Obaj mówili z sobą z cicha, jakby w obawie, żeby ich kto nie podsłuchał.
– Więc to dziś? – spytał kantarzej.
– Ledwie nie zaraz – odpowiedział Tatarczuk. – Czekają tylko na koszowego909 i Tuhaj-beja, który z samym Chmielem pojechał na Bazawłuk910, bo tam stoi orda. „Towarzystwo” zebrało się już na majdanie, a kurzeniowi jeszcze przed wieczorem zbiorą się na radę. Nim noc nastanie, będzie wszystko wiadomo.
– Hm! może być źle! – mruknął stary Fyłyp Zachar.
– Słysz, kantarzeju, a ty widział, że było pismo i do mnie?
– Jużci, widziałem, bom sam listy odnosił do koszowego, a jam człowiek piśmienny. Znaleźli przy Lachu trzy pisma; jedno do samego koszowego, drugie do ciebie, trzecie do młodego Barabasza. Wszyscy już w Siczy wiedzą o tym.
– A kto pisał? nie wiesz?
– Do koszowego pisał książę, bo na liście była pieczęć, kto do was, nie wiadomo.
– Sochroni Bih911!
– Jeślić cię tam jawnie przyjacielem Lachów nie nazywają, to nic nie będzie.
– Sochroni Bih! – powtórzył Tatarczuk.
– Widać się poczuwasz.
– Tfu! Do niczego się nie poczuwam.
– Może też koszowy wszystkie listy skręci, bo mu i o własny łeb chodzi. Było tak dobrze do niego pismo jak do was.
– A może.
– Ale jeśli się poczuwasz, to…
Tu stary kantarzej zniżył głos jeszcze bardziej:
– Uchodź!
– Ale jak? I gdzie? – pytał niespokojnie Tatarczuk. – Koszowy na wszystkich ostrowach straż postawił, żeby się nikt do Lachów nie wymknął i nie dał znać, co się dzieje. Na Bazawłuku pilnują Tatarzy. Ryba się nie przeciśnie, ptak nie przeleci.
– To się skryj w samej Siczy912, gdzie możesz.
– Znajdą. Chyba ty mnie schowasz między beczkami w bazarze? Ty mój krewniak!
– I brata rodzonego nie chowałbym. Boisz się śmierci, to się upij; pijany ani poczujesz.
– A może w listach nic nie ma?
– Może…
– Ot, bieda! ot, bieda! – rzekł Tatarczuk. – Nie poczuwam się do niczego. Ja dobry mołojec913, Lachom wróg. Ale choćby i nic w liście nie było, czort wie, co Lach powie przed radą? Może mnie zgubić.
– To serdyty914 Lach; on nic nie powie!
– Byłeś dziś u niego?
– Byłem. Pomazałem mu rany dziegciem915; nalałem gorzałki z popiołem w gardło. Będzie zdrów. To serdyty Lach! Mówią, że Tatarów narznął na Chortycy, nim go wzięli, jak świń. Ty o Lacha bądź spokojny.
Ponury odgłos kotłów, w które bito na koszowym majdanie, przerwał dalszą rozmowę. Tatarczuk, usłyszawszy ten odgłos, drgnął i zerwał się na równe nogi. Nadzwyczajny niepokój malował się w jego twarzy i ruchach.
– Biją