mężczyzna nie urzeczywistnił poetyckiego ideału, który kiedyś snuła wspólnie z Anną Grossetête. Kiedy zwalczona mimowolnymi pokusami, jakie rodziły w niej hołdy, pytała siebie: „Kogo bym wybrała, gdyby trzeba było bezwarunkowo wybrać?”, czuła wyraźniejszą skłonność do pana de Chargeboeuf, szlachcica z dobrego domu, którego osoba i wzięcie podobały się jej, ale którego wewnętrzny chłód, egoizm, ambicja ograniczająca się do prefektury i dobrego małżeństwa przejmowały ją odrazą. Za pierwszym słowem rodziny, która obawiała się, iż gotów byłby zmarnować życie dla miłostki, wicehrabia opuścił już bez wyrzutów za pierwszej swej podprefektury ubóstwianą kobietę. Przeciwnie, pan de Clagny, jedyny, który duchowo odpowiadał Dinie, którego ambicja miała za sprężynę miłość i który umiał kochać, był dla niej fizycznie odpychający. Kiedy zrozumiała, iż jest skazana na to, aby zostać jeszcze sześć lat w La Baudraye, już miała przyjąć zabiegi wicehrabiego de Chargeboeuf; ale mianowano go prefektem i opuścił departament. Ku wielkiemu zadowoleniu prokuratora, nowy podprefekt był żonaty, a żona jego żyła blisko z Diną. Pan de Clagny nie miał już rywala prócz pana Gravier. Otóż pan Gravier był typem czterdziestolatka, którym się posługują i z którego drwią sobie kobiety, podtrzymując umiejętnie i bez skrupułów jego nadzieje, tak jak się karmi zwierzę pociągowe. W ciągu sześciu lat między wszystkimi mężczyznami, których jej przedstawiono, na dwadzieścia mil wokoło nie znalazł się ani jeden, na którego widok Dina odczułaby owo wzruszenie, jakie budzi piękność, wiara w szczęście, zetknięcie z wyższą duszą lub przeczucie jakiej bądź miłości, nawet nieszczęśliwej.
Żadna z szacownych zdolności Diny nie mogła się tedy rozwinąć; skryła rany zadane jej dumie, ustawicznie drażnionej przez męża, który przechadzał się tak spokojnie, niby podrzędny aktor, na scenie jej życia. Zniewolona zagrzebać skarby serca, wydała społeczeństwu jedynie swą zewnętrzną istotę. Chwilami otrząsała się, chciała powziąć męskie postanowienie; ale trzymała ją na pasku kwestia pieniężna. Tak, powoli, mimo ambitnych protestów, mimo lirycznych buntów ducha ulegała przeobrażeniom prowincjonalnym, któreśmy właśnie opisali. Każdy dzień unosił strzęp pierwotnych postanowień. Wykreśliła sobie program starań toaletowych i zaniedbała go stopniowo. O ile zrazu szła za modą, o ile utrzymywała styczność z drobnymi wymysłami zbytku, z czasem była zmuszona ograniczyć sprawunki do wysokości swej pensji. W miejsce czterech kapeluszy, sześciu czepeczków, sześciu sukien, zadowoliła się jedną suknią na sezon. Tak bardzo wychwalano na Dinie pewien kapelusz, że donosiła go jeszcze w następnym roku. Tak samo ze wszystkim. Często artystyczna jej dusza poświęcała wymagania stroju żądzy posiadania jakiegoś gotyckiego mebla. W siódmym roku doszła do tego, iż najwygodniej jest kazać robić ranne suknie pod swoim okiem najbieglejszej szwaczce z miasteczka; matka, mąż, przyjaciele znajdowali ją uroczą w tych oszczędnych toaletach, w których błyszczał jej dobry smak. Kopiowano jej pomysły!… Ponieważ nie miała przed oczyma żadnej miary porównania, Dina wpadła w pułapkę, jaką zastawia kobietom prowincja. Jeżeli paryżanka ma nie dość ładną linię bioder, wynalazczość jej i chęć podobania się znajdą na to jakieś heroiczne lekarstwo; jeśli ma jakąś wadę, jakiś brzydki szczegół, skazę, zdolna jest zrobić z nich swój urok; widzi się to często; ale kobieta z prowincji nigdy! Jeżeli stan ma za krótki, jeśli pulchność jej kształtów jest źle rozmieszczona, ano cóż! Godzi się z tym i wielbiciele pod grozą niełaski muszą ją przyjąć taką, jaka jest, gdy paryżanka chce zawsze, aby ją brano za to, czym nie jest. Stąd te dziwaczne figury, te bezczelne chudości, te komiczne peryferie, te linie bez wdzięku wystawiane z całą naiwnością, do których całe miasto przyzwyczaiło się, a które zdumiewają, skoro kobieta z prowincji pokaże się w Paryżu lub wobec paryżan. Dina, która miała smukłą kibić, podkreślała to przesadnie. Nie spostrzegła chwili, w której stała się śmieszna; kiedy wychudzona nudą stała się niby ubranym szkieletem; przyjaciele, widząc ją co dzień, nie uważali zgoła nieznacznych zmian w jej osobie. To zjawisko jest naturalnym następstwem prowincji. Mimo małżeństwa, młoda panienka zachowuje przez jakiś czas swą urodę, miasto jest z niej dumne; ale każdy widzi ją co dzień; w tym ciągłym obcowaniu spostrzegawczość ściera się. Jeżeli, jak pani de La Baudraye, straci nieco swego blasku, zaledwie to ktoś zauważy. Więcej jeszcze, wszyscy rozumieją każdą maleńką skazę, interesują się nią. Drobne zaniedbanie budzi zachwyt. Zresztą wszyscy tak dobrze wystudiowali wzajem swoje fizjonomie, tak je znają, że zaledwie spostrzegają te drobne usterki, a może nawet uważają je w końcu za rodzaj pieprzyka. Kiedy Dina przestała przeobrażać swą tualetę z każdym sezonem, uczyniła niejako ustępstwo na rzecz miejscowej filozofii. Tak samo z mową, ze sposobem wysłowienia, z myślami, toż samo z uczuciem; umysł rdzewieje równie jak ciało, jeśli się nie odnawia w paryskim środowisku; ale w czym życie na prowincji odbija się najbardziej, to w geście, w chodzie, w ruchach, które tracą ową zwinność, jakiej Paryż użycza nieustannie. Kobieta z prowincji przyzwyczajona jest chodzić, obracać się w przestrzeni bez przypadków, bez zderzeń; nie potrzebuje niczego wymijać; porusza się w Paryżu jak rekrut, nie podejrzewając, aby mogły istnieć przeszkody; nie ma ich bowiem dla niej na prowincji, gdzie ją znają, gdzie jest zawsze na swoim miejscu i gdzie wszyscy robią jej miejsce. Kobieta traci wówczas urok niespodzianki. Wreszcie, czyście zauważyli osobliwe oddziaływanie, jakie wywiera na człowieka wspólne życie? Mocą niezniszczalnego instynktu naśladowania indywidua dążą do tego, aby się kształtować jedne podług drugich. Bezwiednie przejmują wzajem od siebie ruchy, sposób mówienia, pozę, wyraz, fizjonomię. W sześć lat Dina dostroiła się do towarzystwa. Przejmując myśli pana de Clagny, przejęła ton jego głosu; widując samych mężczyzn, naśladowała, sama nie wiedząc o tym, zachowanie męskie; mniemała iż, żartując sobie z nich, ubezpieczy się od wszystkich ich śmiesznostek; ale, jak zdarza się wielu kpiarzom, coś z tych drwin przylgnęło do niej samej. Paryżanka ma zbyt wiele przykładów dobrego smaku, aby to zjawisko było u niej możliwe. I tak, paryżanki czekają pory i chwili, aby uwydatnić swoje zalety; gdy pani de la Baudraye, przyzwyczajona wypełniać scenę sobą, nabrała czegoś teatralnego i władczego, gestu wchodzącej na scenę primadonny, z którego w Paryżu rychło by ją wyleczyły drwiące spojrzenia. Kiedy zgromadziła swój kapitał śmiesznostek i kiedy omamiona przez zachwyconych wielbicieli sądziła, iż nabyła nowych uroków, przyszła na nią chwila straszliwego przebudzenia, które było niby spadająca z góry lawina. W 1882, po wyjeździe pana de Chargeboeuf, egzystencją Diny wstrząsnęło drobne, a zarazem wielkie wydarzenie: zapowiedziała się baronowa Anna de Fontaine. Po śmierci ojca mąż Anny, który został generalnym dyrektorem w ministerium finansów, spożytkował urlop, aby zawieść żonę do Włoch w czasie żałoby. Anna zapragnęła zatrzymać się dzień w Sancerre u przyjaciółki z dzieciństwa. To widzenie miało w sobie coś posępnego. Anna, w pensjonacie Chamarolles o wiele mniej piękna od Diny, wydawała się jako baronowa de Fontaine tysiąc razy piękniejsza od baronowej de La Baudraye, mimo zmęczenia i podróżnego stroju. Wysiadła z prześlicznej podróżnej karety obładowanej pudłami pachnącymi Paryżem: miała z sobą pannę służącą, której elegancja przeraziła Dinę. Wszystkie różnice, jakie dzielą paryżankę od mieszkanki prowincji, zajaśniały inteligentnym oczom Diny; ujrzała się wówczas taką, jaką wydała się przyjaciółce, która znalazła ją nie do poznania. Anna wydawała sześć tysięcy franków rocznie na siebie: tyle, ile kosztował cały dom pana de La Baudraye. W ciągu doby przyjaciółki wymieniły niejedno zwierzenie; paryżanka, czując swą wyższość nad feniksem pensjonatu Chamarolles, okazała przyjaciółce z prowincji dobroć i względy, tłumacząc jej pewne rzeczy, które zadały Dinie tym głębsze rany: prowincjałka poznała bowiem, iż przewagi paryżanki są czysto powierzchowne, podczas gdy jej wyższość miała zostać na zawsze zagrzebana.
Po wyjeździe Anny, pani de La Baudraye, wówczas licząca dwadzieścia dwa lata, popadła w rozpacz bez granic.
– Co pani? – rzekł pan de Clagny, widząc ją tak przybitą.
– Anna – rzekła – uczyła się żyć, gdy ja uczyłam się cierpieć.
W istocie,