Марк Твен

Książę i żebrak


Скачать книгу

chłopca półgłosem, jak się to dzieje, gdy kogoś trapi zły sen.

      Ten przypadek nasunął matce nową myśl, łączącą w sobie zalety wszystkich snutych dotychczas planów.

      Drżąc z podniecenia, ale wystrzegając się najmniejszego szmeru, przystąpiła zaraz do wykonania swego zamiaru i zapaliła świecę, myśląc w duchu:

      – „Jeżeli go tylko zobaczę we śnie, zaraz będę wiedziała. Od owego dnia, gdy jako mały smyk doznał tego wypadku, że proch wybuchł mu tuż przed oczyma, miał nawyknienie, iż ilekroć obudzono go nagle ze snu lub przerwano mu marzenia na jawie, mimo woli przesłaniał oczy ręką, jak to uczynił wówczas. Nie trzymał przy tym nigdy, jak inni ludzie, dłoni wewnętrznymi płaszczyznami ku oczom, ale zawsze na zewnątrz. Zauważyłam to setki razy – zawsze robi to w niezmienny sposób. Tak, teraz zdobędę pewność”.

      Przesłaniając świecę ręką, zakradła się znowu do śpiącego chłopca ostrożnie i obserwując go bacznie, pochyliła się nad nim, nie ważąc się niemal oddychać z wielkiego podniecenia.

      Potem puściła nagle jaskrawy snop światła na jego oczy i zastukała kostkami palców w podłogę tuż przy jego uchu.

      Śpiący otworzył natychmiast oczy, rozejrzał się lękliwie, ale nie wykonał żadnego ruchu rękoma.

      Biedna kobieta zdumiała się i zasmuciła bardzo; udało się jej jednak ukryć swe wzruszenie i uśpić chłopca na nowo; potem popełzła z powrotem do swego kąta, rozmyślając z przygnębieniem o smutnym rezultacie swej próby.

      Usiłowała wmówić w siebie, że to obłęd jest winien, iż Tomek nie wykonał swego zwykłego mimowolnego ruchu; ale nie przekonało to jej.

      – „Nie – powiedziała sobie – ręce jego nie są obłąkane, niemożliwością jest, aby w tak krótkim czasie utraciły nabyte od tylu lat nawyknienie. O, jakiż to straszny dzień dla mnie!”

      Mimo to nadzieja była równie uparta jak wpierw powątpiewanie; postanowiła nie zadowolić się wynikiem pierwszego doświadczenia, lecz spróbować jeszcze raz, tłumacząc sobie, że niepowodzenie to mogło być skutkiem przypadku tylko.

      Kilka więc razy jeszcze, w dłuższych odstępach czasu, budziła chłopca raptownie ze snu, ale za każdym razem osiągała ten sam rezultat, co pierwotnie. Wreszcie legła sama spać, zaś przed zaśnięciem pomyślała:

      – „Mimo wszystko nie mogę się go wyrzec – o nie, nie mogę, nie mogę – on musi być moim synem!”

      Nie doznając już teraz przeszkód ze strony matki, a także nie odczuwając tak dotkliwie bólu, który zmniejszył się bardzo, książę zapadł w głęboki i pokrzepiający sen. Mijała godzina za godziną, a on spał jak zabity.

      Tak minęło cztery czy pięć godzin. Książę ocknął się i na wpół jeszcze nieprzytomny ze snu zawołał półgłosem:

      – Sir Williamie!

      Po chwili znowu:

      – Sir Williamie Herbert! Proszę posłuchać, jaki dziwny sen miałem tej nocy… Sir Williamie! Czy nie słyszycie? Wyobraźcie sobie, iż śniło mi się, że byłem żebrakiem i… Hej tam! Straż! Sir Williamie! Co? Nie ma nikogo ze służby w mojej sypialni? Czekajcie! To będzie surowo ukarane…

      – Co ci się stało? – szepnął stłumiony głos obok niego. – Kogo wołasz?

      – Sir Williama Herberta! Kim jesteś?

      – Ja? Kimże by innym, jak nie twoją siostrą Anią? Ach, Tomku, myślałam, że to minęło! Ale ty ciągle jeszcze jesteś obłąkany, biedny chłopcze, ciągle jeszcze jesteś obłąkany. Obym cię była lepiej nie budziła wcale! A teraz muszę znowu patrzeć na to. Proszę cię jednak, hamuj się w odpowiedziach, bo ojciec gotów nas wszystkich zatłuc na śmierć!

      Przerażony książę wyprostował się na posłaniu; poranione i bezwładne od razów członki przypomniały mu rychło miniony dzień; padł z powrotem na brudną słomę i zawołał z rozpaczą:

      – Ach! Więc to nie był sen tylko!

      Znowu opadły go ciężkie troski i strapienie, które sen usunął na chwilę; uświadomił sobie, że nie jest już pieszczonym księciem na zamku królewskim, księciem, na którego spoglądały oczy całego narodu, ale odzianym w łachmany żebrakiem, nędznym wyrzutkiem, uwięzionym w tej norze, nienadającej się nawet dla zwierząt, skazanym na towarzystwo żebraków i złodziejów.

      Mimo swych zgryzot począł nadsłuchiwać donośnych głosów, które – jak mu się zdawało – zbliżały się szybko. W następnej chwili zapukano do drzwi.

      Jan Canty obudził się i zawołał:

      – Kto tam? Czego chcecie?

      Jakiś głos zapytał zza drzwi:

      – Czy wiesz, kogo trafił wczoraj twój kij?

      – Nie. Nie wiem i nie obchodzi mnie to.

      – Zaraz zmienisz zdanie. Jeżeli nie chcesz wisieć, bierz prędko nogi za pas. Ten człowiek umiera. To był ksiądz, ojciec Andrzej!

      – Boże, zmiłuj się! – zawołał Canty.

      Szybko obudził całą rodzinę i rozkazał ochrypłym głosem:

      – Wstawać natychmiast! Uciekamy! Kto tu zostanie, tego czeka stryczek!

      W przeciągu pięciu minut cała rodzina Cantych znalazła się na ulicy, pędząc co sił w nogach. Jan Canty chwycił księcia za ramię i biegł z nim przez ciemne uliczki, udzielając mu półgłosem wskazówek.

      – Uważaj na swój język, wariacie, i nie zdradź nikomu naszego nazwiska! Przybiorę sobie inne, aby te psy sprawiedliwości zgubiły nasz ślad. Trzymaj język za zębami, radzę ci!

      Potem dodał, zwracając się do swojej rodziny:

      – Gdybyśmy się zgubili, niech każdy z osobna kieruje się w stronę Mostu Londyńskiego; obok ostatniego płóciennika na moście czekajcie, aż się wszyscy zbiorą. Stamtąd wybierzemy się razem do Southwark.

      W tej chwili rodzina Cantych wyszła nagle z ciemności na jasne miejsce, i to nie tylko na oświetlony plac, ale w tłum śpiewających, tańczących i krzyczących ludzi, którzy zalegali wybrzeże rzeki.

      Jak okiem sięgnąć, w dół i w górę Tamizy płonęły ogniska; Most Londyński był iluminowany; most Southwarski tak samo; cała rzeka błyszczała i promieniała od iskier i żaru kolorowych świateł, a wybuchające nieustannie rakiety mknęły po niebie długimi smugami, spadając potem deszczem jasnych iskier, rozjaśniających mroki nocy.

      Wszędzie widać było grupki rozbawionych ludzi; zdawało się, że cały Londyn wyległ nad rzekę.

      Jan Canty zaklął dziko i kazał zawrócić, ale było już za późno. Ciżba ludzka porwała już w swój wir zarówno jego, jak jego rodzinę, a w następnej chwili rozłączyła ich z sobą.

      Księcia, którego nie zaliczamy do rodziny, Jan Canty trzymał ciągle jeszcze za ramię. Ale serce chłopca zabiło teraz z radosnego podniecenia na myśl o możliwości ucieczki.

      Jakiś tęgi przewoźnik, któremu nadmiar spożytych napojów uderzył już do głowy, stanął staremu w drodze; Canty pragnąc się jak najszybciej przepchnąć przez tłum, szturchnął go. Woźnica chwycił wielką łapą ramię Canty'ego i zapytał:

      – Dokąd ci tak spieszno, przyjacielu? Dlaczego kalasz swą duszę nieczystymi interesami, gdy wszyscy rzetelni i uczciwi obywatele świętują?

      – Moje sprawy mnie tylko obchodzą, a nie ciebie! – odparł Canty brutalnie. – Zabieraj łapę i przepuść mnie!

      – Jeśliś taki, to wiedz, że nie odejdziesz stąd, aż nie wypijesz za zdrowie księcia Walii – zawołał przewoźnik i stanowczo