Po ogrodzie spacerowało kilkanaście panienek. Wszystkie prawie ubrane były jednakowo w czarne sukienki, białe, sztywne kołnierzyki i takież mankiety. Choć były młode, bardzo młode, bo najstarsza z nich nie skończyła jeszcze osiemnastej wiosny, w ruchach ich panowała powaga, a rozmowy ciche i cale zachowanie się pozbawione były swobody i życia, tak właściwych młodości. Przyczyna tego nienaturalnego usposobienia znajdowała się na końcu głównej alei, w postaci zakonnicy, która w czarnym habicie i białym welonie, otaczającym jej pergaminową twarz i zwiędłe rysy, siedziała na ławce w cieniu kasztana, z brewiarzykiem w ręku, od którego kiedy niekiedy odrywała oczy, aby rzucić je w pogoń za panienkami, rozsypanemi wśród zieloności ogrodu. Spojrzenie tej ochmistrzyni i wysokie mury, któremi otoczony był ogród, trzymały w karbach młodzieńczą żywość pensyonarek. Chodziły po dwie, po trzy najwyżej po ścieżkach wysypanych żółtym piaskiem, jedne rozmawiały, drugie zrywały róże, które właśnie w tym czasie rozkwitały w całej pełni, i robiły z nich wieńce i bukiety na ołtarz; inne pomagały siostrze kołowej była to służąca klasztorna, ale chodziła w habicie i wolno jej było wychodzić za furtkę, za koło, dla załatwiania sprawunków klasztoru, pleć i podlewać w inspektach.
Na jednej z bocznych ścieżek, obsadzonej gęsto krzaczkami agrestu, porzeczek, przechadzały się dwie panienki, trzymając się pod ręce i poufale rozmawiały ze sobą. Jedna z nich była jasna blondynka; dwa warkocze, które spadały jej na czarną sukienkę, miały tak prześliczny, złocisty połysk, że robiły wrażenie, jakby dwie sługi słonecznych promieni, prześlizgnąwszy się przez gęste liście jabłoni, upadły na jej plecy i ramiona. Twarzyczkę miała białą, przejrzystą, prawie że liliową, szczególniej na skroni i koło szafirowych oczek, a rumieniec na niej wyglądał tak jakby się ciągle wstydziła i wstyd ten dziewiczy wywoływał silne zarumienienie jej twarzy. Oczy wilgotne, wraźliwe na światło, zakrywały się często mrugającemi powiekami z wyrazem trwogi. Nie miałem nigdy sposobności zaglądać w oczy żywym łaniom, ale z tego, co mi opowiadali myśliwi, wnoszę, że panna Janina miała wzrok bardzo podobny do strwożonej łani, tylko z odmianą koloru. Rysy jej, może nie dość regularnie, posiadały jednak wiele powabu; przeglądała przez nie młodziutka, czysta i niewinna jeszcze dusza. Raz na imieniny panny matki przebrano ją do żywych obrazów za anioła i nie można było w istocie znaleźć doskonalszej przedstawicielki anielskości. Wyglądała tak, iż zdawało się, że skoro tylko poruszy papierowemi skrzydłami, to ją poniosą daleko od ziemi. Obok tego anielstwa, miała jednak swoje kaprysiki i grymasy i nieraz niezadowolenie fałdowało jej czyste czoło.
Koleżanka jej i przyjaciółka, niższa nieco od niej, ale więcej razwinięta, pełniejszych kształtów, miała twarzyczkę smagławą, nadzwyczaj regularnych rysów a drobnych, jakby na kamei rzeźbionych; oczy piwne, bystre i rozumne, czoło nizkie i ciemno kasztanowate włosy gładko uczesane, z tyłu gęsto koło głowy oplecione.
Panienki chodziły tam i napowrót po ścieżce, gestykulując żywo rękami. Czasem zatrzymywały się przy krzaku poprzeczek i skubiąc czerwone gronka, kładły je sobie nawzajem w usta.
– Ty lubisz porzeczki? – spytała Janina, zapatrzywszy się uśmiechnięta w usta Zosi, która gęstemi i równiutkiemi ząbkami pochwyciła podaną jej gałązkę porzeczek.
– Pasyami!
– To u nas będziesz mogła używać, bo mamy śliczne porzeczki. Ale przyjedziesz z pewnością?
– Poproszę ojca, żebyśmy wstąpili do was choć na parę dni.
– A babcia was nie puści aż za kilka, kilkanaście. Będziemy biegały po polach i lasach. U nas okolica taka piękna, a dziadunio i babcia tacy gościnni! Zobaczysz, że ci się u nas spodoba.
– Kto wie, – odezwała się Zosia, która dotąd z pobłażliwym uśmiechem słuchała przyjaciółki – ja Ukrainka, przyzwyczajona do szerokich stepów, może mi za duszno, za ciasno będzie w waszych górach, jak tu w klasztorze.
– U nas nie góry, zaledwie pagórki; nasz dwór na wzgórku, a stamtąd taki przestronny widok na kilka mil wokoło, że kiedy nieraz patrzę z okienka mego, to radabym od jaskółki pożyczyć skrzydełek i szybować w powietrzu. Za dworem niedaleko płynie rzeczka bystra, będziemy więc miały kąpiel wyborną.
– Panno Janino! – odezwał się nosowy, donośny głos od furtki ogrodowej – panno Janino!
– Ach! to pewnie po mnie przyjechali – zawołała panienka, klasnęła z uciechy w rączki i pobiegła w podskokach ku klasztorowi. Po kwandransie wróciła. Miała już kapelusik z popielatą woalką na głowie, lekką zarzutkę na ramionach i torebkę podróżną, przewieszoną przez plecy.
– No, ja już gotowa, jadę – mówiła z promieniejącą od radości twarzą do swojej przyjaciółki, naciągając szybko rękawiczki – babunia sama przyjechała po mnie.
– Daleko masz do domu?
– Nie całe cztery godziny jazdy. Mówiłam już babuni, że przyjedziecie: ucieszyła się bardzo. No, kiedy się was spodziewać?
– To zależeć będzie od ojca, kiedy wróci z wód. Pisał wczoraj, że najdalej za tydzień.
– Więc do zobaczenia.
Zaczęły się całować na pożegnanie, a całowały się tak długo i serdecznie, jakby już nigdy w życiu zejść się nie miały. Toż samo powtórzyło się z innymi koleżankami, lubo nie ze wszystkiemi z równą serdecznością. Trwało to dobry znów kwadrans, podczas którego babcia załatwiała rachunki z bielizną. Potem nastąpiły pożegnania z zakonnicami. Tu już tylko Janinka sama całowała jednę za drugą dobrodziejkę w chude, bezkrwiste ręce, za co w zamian dostała od niektórych lekkie dotknięcie ust w czoło lub w głowę. Wycałowaną jeszcze z powtórzeniem przez koleżanki, że aż wypieków dostała na twarzy, wypuszczono Janinę za furtkę klasztorną, gdzie na nią czekała babunia i jakiś młody pan, szczupły brunet z kędzierzawą bródką. Nieprzygotowana widać była na spotkanie mężczyzny, bo na jego widok zmieszała się, zarumieniła i swobodny uśmiech, z jakim wybiegła z klasztoru, zniknął.
– Jak ona wyrosła i wypiękniała! – odezwał się mężczyzna, wpatrując się w nią z zajęciem i zbliżając się powoli.
Panna cofnęła się przestraszona i, przytuliwszy się do staruszki, jak młode kurczę przed niebezpieczeństwem, zawołała tonem napół obrażonym, napół skarżącym się:
– Babuniu!
– Nie bój się, moje dziecko – mówiła staruszka z uśmiechem. – Nie poznajesz go? To Adaś Sulimierski.
– Który miał przyjemność kołysać panią, gdyś była jeszcze ot… tyla.
– Jeżeli się nie mylę, to ci nawet wujem wypada – wprawdzie zimnym, ale zawsze wujem.
– No, teraz możemy się przywitać, co? – spytał żartobliwie i wyciągnął ku niej rękę.
Ale panna, nie przyjmując podanej dłoni, cofnęła się o półtora kroku w tył i stając w trzeciej pozycyi, zrobiła ukłon według wszelkich reguł nauczycielki tańców. Zaraz potem, wziąwszy babcię za rękę, wyszła z nią przed bramę klasztorną, gdzie czekał na nie powóz, a raczej landara zakurzona z drogi, z obrokiem na koźle i wiązką siana z tyłu, na które furman ustawiał duży panieński kufer.
– A to Michał przyjechał – zawołała panna ucieszona widokiem starego furmana, który ją dzieckiem jeszcze obwoził koło gazonu na starej klaczy, rozumie się pod okiem dziadków, którzy z ganku przypatrywali się tym pierwszym próbom małej woltyżerki.
– Jak się masz, Michale?
Furman przerwał pakowanie wózka, aby panience skłonić się do kolan za pamięć. Zdjął magierkę, poskrobał się po głowie, spojrzał na panienkę z uśmiechem zadowolenia i wrócił do roboty. Babunia tymczasem wydawała polecenia Adasiowi względem sprawunków, które zrobić mieli. Trzeba było kupić tuzin pomarańcz, dwa funty cukierków, laseczkę wanilii i coś tam jeszcze. Adaś pobiegł co tchu za temi sprawunkami do miasta, a panie zaczęły robić miejsce do siedzenia w powozie, co nie było rzeczą tak łatwą, z powodu rozmaitych pakietów i pudełek, któremi wnętrze zapchano. Wreszcie babcia usadowiła się w głębi powozu, a obok niej usiadła Janina.
– Weź koszyczek do ręki, bo się Adaś nie pomieści.
– Jakto, on tu będzie siedział, tak blisko nas? – spytała panna ze