– mówił dalej – jest to jedna z największych tajemnic życia. Większość ludzi umiera dziś z nadmiaru zdrowego rozsądku, za późno spostrzegając, że jedyną rzeczą, której im żal, to własne błędy.
Całe towarzystwo wybuchło śmiechem.
A on igrał z myślą i rozzuchwalał się coraz więcej; ciskał ją w przestrzeń i przetwarzał ją; pozwalał jej umknąć i znowu ją chwytał; ubierał ją w tęczowe barwy fantazji i uskrzydlał paradoksami. Pochwałę głupstwa wznosił na wyżyny filozofii, a filozofię odmładzał, poddawał ją pod rytm muzyki rozkoszy, złocił wyobraźnią, ubierał w suknie splamione winem i wieńczył bluszczem, wiódł ją tanecznym krokiem bachantki28 przez wzgórza życia, naigrawając się z trzeźwości leniwego piękna. Rzeczywistość uciekała przed nią niczym zwierzyna leśna. Jej białe stopy uderzały o wzburzone fale, nad którymi zasiadł mądry Omar29; kipiący sok winnego grona bluznął na jej ciało purpurową strugą lub czerwoną pianą przelewał się po czarnych, obryzganych ścianach kadzi. Była to nadzwyczajna improwizacja. Czuł, że oczy Doriana Graya spoczywały na jego ustach, a świadomość, iż między słuchaczami znajduje się ten, kogo pragnie oczarować i usidlić, podniecała bystrość jego dowcipu i barwność wyobraźni. Był świetny, fantastyczny, nieokiełzany. Wywiódł słuchaczy poza nich samych, aby wśród śmiechu zdążali za grą jego fletu. Dorian Gray nie spuszczał go z oczu, trwał jak zaklęty, po jego wargach przesuwały się cienie uśmiechu, a głębokie zdumienie mroczyło mu oczy.
Wreszcie rzeczywistość wkroczyła do sali w nowoczesnym stroju służącego, oznajmiającego księżnej, że powóz czeka. Załamała ręce z komiczną rozpaczą.
– Jakie to nieznośne! – zawołała. – Muszę pójść. Mam wstąpić do klubu po męża, aby zabrać go na jakieś głupie zebranie w Salonach Willisa30, gdzie ma przewodniczyć. Jeśli się spóźnię, będzie zły, a w tym kapeluszu nie mogę się narażać na sceny. Zbyt jest wiotki. Ostre słowo mogłoby go zniszczyć. Nie, muszę pójść, droga Agato. Do widzenia, lordzie Henryku, był pan przemiły i straszliwie znieprawiający. Nie mam pojęcia, co sądzić o pańskich poglądach. Musi pan przyjść któregoś wieczoru do nas na obiad. We wtorek? Jest pan wolny we wtorek?
– Dla księżnej gotów jestem każdemu innemu zrobić zawód – rzekł lord Henryk, kłaniając się.
– O, to bardzo pięknie i bardzo niesprawiedliwie z pańskiej strony – zawołała. – Więc przyjdzie pan. – Po czym wyszła z pokoju, odprowadzana przez lady Agatę i inne panie.
Gdy lord Henryk znów usiadł, pan Erskine okrążył stół i zajmując krzesło obok niego, położył rękę na jego ramieniu.
– Mówi pan jak z książki – powiedział. – Dlaczego pan nie pisze?
– Zbyt lubię czytać książki, abym je pisał, panie Erskine. Zresztą, napisałbym może powieść tak piękną, jak perski kobierzec i równie nieprawdziwą. Ale publiczność angielska czytuje tylko dzienniki, podręczniki i encyklopedie. Z całego świata Anglicy mają najmniej poczucia dla literackiego piękna.
– Obawiam się, że ma pan rację – odparł pan Erskine. – Ja sam miałem ambicje literackie, ale od dawna pożegnałem się z nimi. A teraz, mój drogi przyjacielu, jeśli pozwolisz, że cię tak nazwę, powiedz, czy naprawdę wierzysz sam w to, coś nam opowiadał przy śniadaniu.
– Już nie pamiętam, co mówiłem – odparł lord Henryk z uśmiechem. – Czy coś złego?
– I to bardzo złego. Wydaje mi się pan człowiekiem niezwykle niebezpiecznym, jeśli więc przydarzy się cokolwiek naszej kochanej księżnej, odpowiedzialność złożymy przede wszystkim na pana. Chciałbym jednak pomówić z panem o życiu. Moje pokolenie było nudne. Któregoś dnia, kiedy poczuje się pan znużony Londynem, niech pan przyjedzie do Treadley, aby wyłożyć mi swą filozofię rozkoszy, popijając wybornego burgunda, którego posiadam, na szczęście, dość wiele.
– Jestem zachwycony. Wizyta w Treadley będzie dla mnie dużym zaszczytem. Jest tam doskonały gospodarz i świetna biblioteka.
– Całości dopełni pan – odpowiedział stary pan z dworskim ukłonem. – A teraz muszę pożegnać pańską cudowną ciotkę. Czekają na mnie w Ateneum31. To godzina naszego tam spania.
– Czy dla wszystkich, panie Erskine?
– Dla nas czterdziestu, w czterdziestu fotelach. Przygotowujemy Angielską Akademię Umiejętności.
Lord Henryk roześmiał się, wstając.
– Idę do parku – zawołał.
W drzwiach Dorian Gray dotknął jego ramienia.
– Proszę mi pozwolić sobie towarzyszyć – wyszeptał.
– Zdawało mi się, że pan obiecał wizytę Bazylemu Hallwardowi – odparł lord Henryk.
– Wolałbym pójść z panem. Tak, czuję, że muszę być z panem. Niech mi pan pozwoli. I przyrzeknie mi pan mówić do mnie przez cały czas? Nikt nie mówi tak cudownie, jak pan.
– Ach! Na dziś mówiłem już dosyć – odrzekł lord Henryk, uśmiechając się. – Chciałbym teraz nieco popatrzeć na życie. Jeżeli ma pan ochotę, może pan pójść i patrzeć razem ze mną.
Rozdział IV
Pewnego popołudnia w miesiąc później Dorian Gray, zagłębiony w wygodnym fotelu, siedział w małej bibliotece lorda Henryka na Mayfair. W swoim rodzaju był to prześliczny pokój, z wysokimi boazeriami z drzewa dębowego, zabejcowanego na oliwkę, z fryzem żółtego koloru, ze sztukateriami na suficie i z ceglastym perskim kobiercem o jedwabnym, długim włosie. Na misternym stoliku z politurowanego drzewa stała statuetka Clodiona32, obok niej egzemplarz Cent Nouvelles33, oprawiony przez Clovisa Eve34 dla Małgorzaty de Valois35 i obficie ozdobiony w ulubiony emblemat tej królowej, złociste stokrotki. Na kominku stały rzędem niebieskie wazy chińskie i pstre tulipany, a przez wąskie szybki witrażowego okna przedostawało się brzoskwiniowe światło letniego londyńskiego dnia.
Lorda Henryka jeszcze nie było. Spóźniał się z zasady, twierdząc, że punktualność jest złodziejem czasu. Młodzieniec wydawał się nieco nadąsany i z roztargnieniem przewracał kartki wspaniale ilustrowanego wydania Manon Lescaut36, które znalazł na jednej z półek. Monotonne cykanie zegara w stylu Ludwika XIV drażniło go. Parokrotnie zbierał się do odejścia.
Nagle usłyszał na zewnątrz kroki i drzwi otworzyły się.
– Tak bardzo się spóźniłeś, Henryku! – burknął.
– Niestety, to nie Henryk, panie Gray – odpowiedział ostry głos.
Odwrócił się szybko i powstał.
– Przepraszam panią. Myślałem…
– Myślał pan, że to mój mąż. To tylko jego żona. Musi pan przedstawić mi się sam. Znam pana dobrze z fotografii. Zdaje mi się, że mąż mój ma ich coś ze siedemnaście.
– Nie siedemnaście, lady Henrykowo?
– Więc osiemnaście. A zeszłego wieczora widziałam pana z nim w operze. – Mówiła, śmiejąc się nerwowo i patrząc nań mglistymi oczami o barwie niezapominajki. Była to szczególna kobieta, ubrana zawsze w suknie pomyślane w przystępie szału, a włożone wśród burzy. Była wciąż kimś zajęta, a ponieważ nie znajdowała