nie odpowiedział ani słowa i wyszedł.
Rozdział II
Do Izby Skarbowej przyjęto trzech nowych urzędników. Dyrekcja poczt rozpisała konkurs na jedno z kontraktowych stanowisk, przyczem od kandydatów żądano ukończonych studjów prawniczych. Dyrekcja robót publicznych zaangażowała cztery osoby. O wszystkich tych wolnych miejscach dr. Franciszek Murek dowiedział się w porę i wszędzie złożył podania wraz z odpisami świadectw. Wszędzie napróżno, chociaż – o ile przez znajomych został poinformowany – jego kwalifikacje w wielu wypadkach były najlepsze.
W ciągu pierwszych kilku tygodni nie przejmował się tem zbytnio. Sam przecie, zajmując jedno z kierowniczych stanowisk w magistracie, miał nieraz powód do narzekania na brak wykształconych, dzielnych i godnych zaufania pracowników. Wyrobił sobie nawet dość ujemne zdanie o bezrobociu wśród inteligencji.
– Ci ludzie albo nie umieją, albo nie chcą pracować – mawiał nieraz, gdy naciskał go kierownik pośrednictwa pracy w Związku byłych działaczy niepodległościowych, inżynier Weicht.
Teraz, kiedy musiał sam się u niego zarejestrować, czuł się trochę nieswojo. Tembardziej, że wkrótce po magistrackiej dymisji w Związku zaproponowano mu, by ustąpił z Zarządu, a to dla dobra zrzeszonych. Wbrew zapewnieniom Murka, uważano tu, że jego udział w Zarządzie będzie niewsmak prezydentowi Niewiarowiczowi.
Nie upierał się. Wyszedł z posiedzenia obrażony. Postąpił jednak źle. Za przykładem bowiem Związku poszły niemal wszystkie organizacje do których należał. Nawet Bezpartyjne Zjednoczenie Pracy Państwowej, gdzie był bodaj najczynniejszym członkiem. Wyzyskano tu małą nieformalność: nie wpłacił w porę składki członkowskiej i został skreślony, chociaż niemal wszyscy z wpłatami zalegali po pół roku lub dłużej.
– Mam złą passę – zagryzał wargi dr. Murek – ale to nic. Musi się odwrócić.
Tymczasem nie odwracało się. Zasób gotówki wyczerpywał się zwolna, lecz stale. Pomimo poważnych oszczędności woreczek irchowy, noszony na piersi pod koszulą, chudł z tygodnia na tydzień. Od pani Rzepeckiej trzeba było wyprowadzić się i zamieszkać w jednym pokoiku przy ulicy Dojazdowej u rodziny emerytowanego kolejarza. O tyle tu było lepiej, że miał osobne wejście przez sionkę. Wprawdzie nie miewał wcale gości, lecz wolał być nieskrępowany. Jedyną osobą, która przychodziła tu od czasu do czasu, była służąca z dawnego mieszkania, Karolka.
Przynosiła listy, które wciąż nadchodziły pod dawnym adresem. Zresztą przychodziła rzadko, wtedy tylko, gdy udało się jej zwieść czujność podejrzliwej wdowy. Korespondencja, jaką dostarczała Murkowi składała się wyłącznie z odpowiedzi na jego podania i to z odpowiedzi wciąż odmownych. Dziewczyna musiała przedtem odczytywać te listy, gdyż widocznie orjentowała się w sytuacji Murka, chociaż nigdy z nią o tem nie mówił. Wogóle nie mówili ze sobą. Poza kilku zdaniami na temat pani Rzepeckiej nie mieli sobie nic do powiedzenia. On uważałby za rzecz śmieszną i niestosowną dzielenie się z nią swojemi nadziejami i troskami. Ona pogodziła się z tem bez słowa sprzeciwu, a całe współczucie dla pana doktora wyładować umiała w niezmiennej gotowości dostarczenia mu samej siebie. Raz wprawdzie przyniosła dwa kawałki pieczonej kaczki, resztkę po świątecznem przyjęciu u pani Rzepeckiej, lecz zbesztana i wyśmiana, nie zrobiła już tego więcej.
Spędzali ze sobą krótkie półgodzinki, które dla Murka były tylko chwilowem oderwaniem się od rzeczywistości. Po nich jeszcze czarniejsze przychodziły myśli i jeszcze dokuczliwsze refleksje. Już to, że wstydził się wizyt Karolki, że pokryjomu wpuszczał ją przez sionkę, że odnosił się do tej dziewczyny po zwierzęcemu, – napełniało go goryczą do siebie. A już wręcz gardził sobą za to, że w brudny sposób zdradza narzeczoną, że znieważa swoją miłość do Niry.
Nie pomagały żadne spekulacje i targi z sumieniem, żadne usprawiedliwienia i argumenty. Ogarniało go przerażenie na myśl, że Nira mogłaby w jakiś sposób o wszystkiem się dowiedzieć. Na szczęście nie wróciła jeszcze z Warszawy. Murek przed Bożem Narodzeniem otrzymał od niej krótką kartkę. Pisała, że leży chora na grypę, a po chorobie zapewne nie będzie mogła wracać odrazu z obawy przed powtórnem zaziębieniem.
Murek pisał do niej regularnie dwa razy na tydzień. Uważał, że więcej nie wypada, lecz objętość każdego listu wciąż wzrastała. Oczywiście ani myślał rozpisywać się o swoich kłopotach. Bał się, by widząc nowy i tym razem uzasadniony powód do odroczenia ślubu, nie zaczęła patrzeć na ich narzeczeństwo, jak na rzecz nierealną. Dlatego tylko mimochodem wspomniał o swojem ustąpieniu z magistratu i dodał, że w najbliższym czasie obejmie bardzo dobre stanowisko.
Nira na listy, swoim zwyczajem, nie odpisywała. Zresztą nie pisywała też do domu, jak o tem przekonał się w sam dzień Nowego Roku. Naogół unikał spotkania z Horzeńskim, lecz w tym dniu przyzwoitość nakazywała złożyć w willi przy ulicy Wielkiej życzenia. Wybrał się umyślnie o piątej, by nie zastać gości.
Pan Horzeński wyszedł doń w szlafroku i przywitał z ostentacyjnym chłodem:
– Dziękuję panu za życzenia, chociaż, przyznam się, nie spodziewałem się tej wizyty.
– Jakże, proszę pana – zaczął Murek, lecz Horzeński przerwał mu odrazu:
– Po tem, co pan nam zrobił… Nie, proszę pana. Nawet dziwię się, że uważał pan za możliwe zaszczycić mój dom.
Murek przestraszył się:
– A cóż ja zrobiłem?…
– Niezłe pytanie! – ironicznie zaśmiał się Horzeński.
– Zapewniam pana, że zostałem zredukowany bez żadnego powodu. Słowem honoru ręczę, że nie popełniłem najmniejszego nadużycia! Jeżeli zaś chodzi o to, że chwilowo nie mam posady… Jestem przekonany, że w najbliższym czasie coś odpowiedniego znajdę. W każdym razie córka szanownego pana, jako moja żona, proszę mi wierzyć, będzie miała byt zapewniony. Jestem młody, energji mi nie brak…
Horzeński niecierpliwie machnął ręką:
– A cóż mnie to obchodzi!? Do stu djabłów, co mnie obchodzi, czy pan masz posadę, czy nie?… Chyba nie imaginujesz pan sobie, że wydamy Nirę za pana?
– Ależ… ja nie rozumiem…
– Taki pan naiwny? A jeszcze doktór praw! Zaprzepaściłeś mi pan jedyną okazję ratunku! Ja tak panu ufałem, że sam już nie wtrącałem się w te rzeczy, a pan póty zwlekał z zakupieniem przez miasto Fastówki, aż pana wyleli! Ja omal tego życiem nie przypłaciłem, słyszysz pan?! Przez pół roku zwodzić, zwlekać… oszukiwać! Tak, bo to już oszustwo!… Jestem zrujnowany! Nie pozostaje mi teraz nic innego, jak z pudełkiem od sardynek iść pod kościół. No! Ja panu tego nie przebaczę. Wolno panu być głupcem, ale na własną odpowiedzialność. Teraz przepadło. Kupują już grunty od wschodu. Jakiś tam Żelazikowski, hycel, parwenjusz, obłowi się.
Czerwony i wściekły potrząsnął nad głową Murka pięściami:
– I ja zaufałem panu!… Niedorajda! Zachciało mu się wywrotowej polityki!… Coś pan Hitlerem, czy Mussolinim, czy innym Witosem chciał zostać! Tfu!… I ja na Związku Ziemian muszę za takiego jegomościa oczami świecić. „Narzeczony pańskiej córeczki podobno w tajnych partjach rej wodzi…” Tfu! Jeszcze gotowi mnie posądzić, że z panem mam coś wspólnego!…
– Ależ… – próbował zacząć Murek, lecz Horzeński wrzasnął:
– W nosie mam pańską politykę! Ale jak ktoś chce coś robić, to niechże potrafi to ukryć! Rozumiesz pan?… A tak pana wyleli, a cała nadzieja na Fastówkę przepadła…
Rzucił się na fotel i sapał, ruszając gwałtownie wąsami. Murek tymczasem zdołał się opanować i powiedział spokojnie:
– Myli