Władysław Stanisław Reymont

Z ziemi chełmskiej


Скачать книгу

a mocna komenda.

      Zatrzeszczały krzaki, chlupnęła woda, i po chwili nie było już na szosie nikogo.

      Ruszyłem stępa. Turkot był coraz bliższy. Wkrótce zamigotały latarnie i było słychać uderzanie kopyt i brzęk uprzęży, a w parę minut później przesunął się koło mnie powóz, zaprzężony w cztery konie; siedziało w nim parę osób, rozmawiających po rosyjsku, ale w ciemnościach nie mogłem rozróżnić ani jednej twarzy.

      – Żandarmi, panie! Wybrali się na jakieś polowanie. Nie trzeba o tem mówić, po co się mają płoszyć! – szepnął mi ten sam głos, gdy powóz już zginął w oddaleniu.

      Skręciliśmy na drogę, biegnącą samym brzegiem lasu. Zapaliłem papierosa.

      – Zgasić! mógłby kto zobaczyć ze szosy!

      Zdążyłem tylko zobaczyć na zegarku, że było już po dziesiątej.

      Jechaliśmy brzegiem lasu z dobrą godzinę, a ciemność, milczenie, cichy poszum drzew, monotonny skrzyp wozów i parskanie koni tak mnie usposobiły, że już na dobre zaczynałem drzemać, gdyśmy się wytoczyli na łąki, gęsto porośnięte kępami drzew i miejscami pozalewane. Otrzeźwiałem natychmiast, bo woda bluzgała z pod kół i kopyt, a spłoszone czajki zakwiliły nade mną. Potem wjechaliśmy na jakiś szeroki wygon, niezmiernie grzązki, wyboisty i pełen kałuż. Potem staliśmy dosyć długo na jakichś rozstajach pod krzyżem, gdzie już czekały sznury wozów i mnóstwo ludzi, a wciąż jeszcze było słychać nadjeżdżających.

      Wielki las czerniał tuż przed nami, jak mur.

      Zrobiło się nieco jaśniej, zaczęły przebłyskiwać gwiazdy, a z wiatrem nadpłynęły jakby dalekie echa ligawki.

      – Ruszać, a nie rozwłóczyć się! – zabrzmiała cicha komenda.

      W parę minut dosięgliśmy czarnej ściany lasu i znowu przystanęli, gdyż z pod drzew rozległ się jakiś ostry i groźny głos:

      – Kto jedzie?

      – Swoi! Swoi! – zerwały się niecierpliwe wołania.

      – Tu niema przejazdu; grobla rozmyta, most zabrały wody. Zawracajcie!

      – Jechalim z nadzieją, to może przejedziemy! – zagadał poważnie pierwszy wóz.

      – Tak – że mi powiadajcie! A toż i strażniki umieją krzyknąć: swoi!

      Słowo „z nadzieją” było umówionem hasłem, jak się później dowiedziałem.

      Odezwał się znowu długi, przeciągły jęk ligawki, i wjechaliśmy w las; ugięły się pod bryczką jakieś dyle, koń mój zaczął się wspinać i chrapać, ale szczęśliwie przejechałem silnie rozklekotany most i literalnie utonąłem w ciemnościach. Wyniosły, zwarty bór okrył nas jakby czarnym płaszczem; nie było widać nawet końskiego zadu, a białe pnie brzóz majaczyły, jak przez sen. W jakiemś miejscu musiałem zesiąść i prowadzić konia za uzdę, bo ślizgał się i rzucał na grobli, wyłożonej okrąglakami, które zapadały się pod kopytami, jak klawisze: grzązłem niekiedy w błocie po kolana, tłukłem się o drzewa i musiałem iść cały czas chyłkiem, aby się uchronić od smagania gałęzi. Wreszcie wywlekliśmy się na suchsze miejsce. Poczułem twardy grunt pod nogami, a nad głową zobaczyłem gwiazdy i czuby drzew, rozstrzępione w czarne pióropusze.

      – Wstrzymać konie i nie ruszać się z miejsca! Musimy przepuścić pieszych – rozkazano.

      Przystanąłem, i wkrótce podniosły się dokoła mnie szepty i ostrożne, miarowe stąpania. W ciemnościach, jakie zalegały, zaledwie mogłem dojrzeć słabe i niewyraźne zarysy jakichś cieniów, ale długo słyszałem trzaski gałązek pod nogami i głuche dudnienie kroków tych tysięcy, przechodzących nieskończoną procesyą, że zwolna bór napełnił się cichym, rozedrganym pogwarem, jakby bełkotem wód, napływających wzburzonemi falami, aż zestrachane konie zaczęły tu i ówdzie szarpać uprzęże, i tłuc się o wozy; a oni wciąż szli a szli; szmer wzmagał się chwilami, to przycichał i oddalał się, spływając bezustannie w jednym kierunku, gdzieś w głąb lasów…

      Nie wiem, jak długo to trwało, ale w końcu już mi się zaczęło wydawać, że cały bór się chwieje, porusza i płynie wraz z tą niedojrzaną, potężną falą…

      Niedaleko ode mnie rozbłysło nagle ognisko i, wciąż podsycane gałęziami, wybuchało coraz potężniejszymi słupami płomieni. Setki ludzi kręciły się w krwawych brzaskach. Poszedłem się ogrzać, bo zimno było przejmujące; ktoś mi ustąpił miejsca i rzekł bardzo przyjaźnie:

      – Niech się pan dobrze ugrzeje, bo do rana jeszcze daleko.

      Przypiekałem się też z prawdziwą przyjemnością; ogień huczał wesoło, niekiedy sypnął deszczem iskier, niekiedy z trzaskiem rwał się w górę i buchał płomienistą, rozwichrzoną grzywą aż do czubów drzew, a dokoła ciżbiły się rdzawe pnie sosen twardą i nieprzejrzaną gęstwą, wśród której mrowili się ludzie, szeregi wozów i koni.

      Obok mnie rozmawiano półgłosem.

      – Nie zdążą prędzej, niźli na świtanie.

      – Byle ich w drodze nie spotkało co złego.

      – Na uroczysku, tam sucho i dostęp tylko z jednej strony. Strażniki nie trafią!

      – A niech tropią: bagno głębokie… nie wyda.

      – Trzeba się nam będzie niezadługo zabierać, kobiety już musiały dojść.

      Umilkli nagle, gdyż zjawił się jakiś chłop i zaczął krzyczeć:

      – Zgasić ogień, a toć łunę widać aż na polach!

      W mgnieniu oka zawalono ziemią ognisko i zadeptano, a po chwili ruszyliśmy w jakimś znowu niewiadomym dla mnie kierunku.

      – Czy to jeszcze daleko? – spytałem jakichś cieni, przechodzących obok bryczki.

      – Nie bardzo, za jakie dwa pacierze staniemy na miejscu.

      Nie mogłem już dojrzeć gwiazd. Nad głowami tylko szumiały cicho drzewa, i w leśnych mrokach rozlegały się przytłumione rozmowy i ciężkie odgłosy kroków. Jechaliśmy gęsiego i noga za nogą przez takie błota, topiele i trzęsawiska, że zaledwie w godzinę zdołaliśmy się przedostać na jakieś niewielkie wzgórze, dosyć rzadko porośnięte rozłożystemi drzewami, a otoczone nieprzebytem bagnem i wodami.

      – Chwała Bogu, jesteśmy już na miejscu! – zawołał ktoś z radością.

      Na wzgórzu płonęło kilkadziesiąt bujnych ognisk i wrzało jak w ulu, a gdzieś w samym środku obozowiska chwiały się zapalone łuczywa i trzaskały siekiery.

      – Stawiają ołtarz i co potrzeba – objaśnili mnie.

      – A czy księża już są?

      – Dopiero nade dniem przyjadą.

      Dałem koniowi obroku i poszedłem między ludzi.

      Dochodziła już trzecia i do świtu było jeszcze daleko, a że przytem zimno przejmowało mnie coraz dokuczliwiej, więc dosyć długo włóczyłem się między gromadami, porozkładanemi dokoła ognisk, aż, spotkawszy znajomych chłopów, przysiadłem się do nich na gawędę i dopiero się dowiedziałem, że jesteśmy w Kolembrodzkich lasach, które znałem tylko ze słyszenia.

      – Sporo ludzi się zebrało! – zauważyłem, gdy rozmowa osłabła i zaczynali drzemać.

      – Powinno być przeszło pięć tysięcy. A przytem szli sami wybrani, sami najbardziej potrzebujący księdza i nabożeństwa.

      – A nie wytropią nas tutaj?

      – Straże pilnują po wsiach najbliższych, po drogach i pod lasem, a reszta w Boskiem ręku. Nikt się tu nie dostanie, ani stąd nie wyjdzie bez pozwoleństwa! Droga przekopana