Александр Дюма

Trzej muszkieterowie


Скачать книгу

kramarz stał przy drzwiach, kiedy oczy osobistości, przez nas opisanej utkwione w nim były, i, jakby się goniąc, sięgały do głębi jego duszy.

      – Więc to ów Bonacieux? – zapytał po chwili milczenia.

      – Tak, monsiniorze – odrzekł oficer.

      – Dobrze, podaj mi te papiery i zostaw nas samych.

      Oficer wziął ze stołu wskazane papiery, podał je żądającemu, skłonił się do ziemi i wyszedł.

      W papierach tych poznał Bonacieux protokół swój z Bastylji.

      Od czasu do czasu mężczyzna, stojący przed kominkiem, odrywał oczy od pisma i zatapiał je, jak sztylety w serce biednego gospodarza.

      Po dziesięciominutowem czytaniu i chwili badania wzrokiem zdanie kardynała zostało ustalone.

      – Głowa ta nie spiskowała nigdy, – wyszeptał – lecz mniejsza o to, przekonajmy się sami.

      – Obwiniony jesteś o zdradę – rzekł przeciągle kardynał.

      – Powiedziano mi to właśnie, monsiniorze – zawołał Bonacieux, używając tytułu, jaki słyszał od oficera, – lecz przysięgam, iż nic o tem nie wiem.

      Kardynał powstrzymał uśmiech.

      – Spiskowałeś z żoną swoją, z panią de Chevreuse i księciem de Buckingham.

      – Rzeczywiście, monsiniorze – odparł gospodarz – słyszałem, jak wymawiała wszystkie te nazwiska.

      – W jakich okolicznościach?

      – Mówiła ona, iż kardynał de Richelieu ściągnął do Paryża księcia Buckinghama, aby go razem z królową zgubić.

      – Ona to mówiła? – zawołał kardynał gwałtownie.

      – Tak, monsiniorze; powiedziałem jej, iż źle robi, plotąc podobne rzeczy, i że jego eminencja nie byłby zdolny…

      – Milcz, jesteś głupiec – przerwał mu kardynał.

      – Zupełnie to samo powiedziała mi żona, monsiniorze.

      – Czy wiesz, kto twoją żonę porwał?

      – Nie, monsiniorze.

      – Masz jednak jakieś podejrzenia?

      – Tak, lecz one nie w smak były panu sędziemu, więc już ich nie mam wcale.

      – Żona twoja wydostała się na wolność. Wiedziałeś o tem?

      – Nie, monsiniorze, dowiedziałem się w więzieniu dopiero i to z ust pana sędziego, wielce miłego człowieka!

      Uśmiech znów się ukazał na ustach kardynała.

      – Nie wiesz zatem, co się z żoną twoją stało po ucieczce?

      – Nic zgoła nie wiem, monsiniorze, musiała pewnie powrócić do Luwru.

      – O pierwszej w nocy nie było jej tam jeszcze.

      – A! mój Boże! cóż się więc z nią stało?…

      – To się wyda, bądź spokojny; nic się przed kardynałem nie ukryje, kardynał wie o wszystkiem.

      – W takim razie, monsiniorze, czy sądzisz, iż kardynał zgodzi się, powiedzieć mi, co się stało z moją żoną?

      – Być może, ale najpierw musisz wyznać wszystko, co wiesz o stosunkach żony twojej z panią de Chevreuse?

      – Kiedy ja nie wiem o niczem, monsiniorze; nigdy jej nie widziałem.

      – Gdy chodziłeś po nią do Luwru, czy wracała prosto do domu?

      – Nigdy prawie: miała interesy do sklepów z płótnem, dokąd ją też odprowadzałem.

      – A wielu kupców takich było?

      – Dwóch, monsiniorze.

      – Gdzie mieszkali?

      – Jeden, przy ulicy Vaugirard, drugi przy ulicy de la Harpe.

      – Czy wchodziłeś z nią do nich?

      – Nigdy, monsiniorze; czekałem przede drzwiami.

      – A czem się tłómaczyła, że wchodzi sama?

      – Nie tłómaczyła się nigdy; kazała mi czekać i czekałem.

      – Wygodny z ciebie małżonek, drogi mój panie Bonacieux! – rzekł kardynał.

      – On mnie drogim swoim panem nazywa! – rzeki sobie w duchu kramarz. – Nieźle już rzeczy stoją!

      – Czy poznałbyś te drzwi?

      – Poznałbym.

      – A pamiętasz numery domów?

      – Pamiętam.

      – Jakież więc?

      – Nr. 25 przy ulicy Vaugirard; Nr. 75 ulica de la Harpe.

      – Dobrze – rzekł kardynał.

      To mówiąc, zadzwonił; wszedł oficer.

      – Idź po Rocheforta – rzekł doń półgłosem – niech przyjdzie tu natychmiast, jeżeli już powrócił.

      – Hrabia jest już tutaj – odrzekł oficer – i pragnie usilnie mówić z waszą eminencją!

      – Niech przyjdzie, niech przyjdzie! – rzekł porywczo kardynał.

      Oficer wybiegł z pokoju z pośpiechem, właściwym tym wszystkim, którzy kardynałowi służyli.

      – Z waszą eminencją! – mruczał Bonacieux, tocząc błędnym wzrokiem.

      W kilka minut zaledwie po wyjściu oficera drzwi się otworzyły i weszła nowa figura.

      – To on! – wykrzyknął Bonacieux.

      – Co za on? – zapytał kardynał.

      – Ten, co żonę mi porwał.

      Kardynał znowu zadzwonił. Oficer wszedł.

      – Oddaj tego człowieka w ręce stróżów i niechaj czeka, aż go wezwę do siebie.

      – Nie, monsiniorze! nie, to nie on! – wołał Bonacieux – nie, ja się pomyliłem: to ktoś inny, wcale do niego niepodobny! Ten pan jest człowiekiem uczciwym.

      – Precz z tym durniem! – zawołał kardynał.

      Oficer wziął kramarza pod pachę i wyprowadził do przedpokoju, gdzie oczekiwali dwaj jego dozorcy.

      Nowoprzybyły powiódł wzrokiem niecierpliwym za wychodzącym Bonacieux, a skoro drzwi zamknęły się za nim, rzekł:

      – Widzieli się.

      – Kto? – zapytał kardynał.

      – On i ona.

      – Królowa i książę?

      – Tak.

      – Gdzie?

      – W Luwrze.

      – Jesteś tego pewny?

      – Najzupełniej.

      – Kto ci to mówił?

      – Pani de Launay, która jak Waszej eminencji wiadomo, oddana mi jest zupełnie.

      – Czemuż wcześniej tego nie powiedziała?

      – Bo przypadkowo, a może też przez nieufność, królowa rozkazała pani de Surgis spać w swoim pokoju i cały dzień nie puściła jej od siebie.

      – Ha! jesteśmy pobici. Postarajmyż się o odwet.

      – Bądź spokojny, monsiniorze, pomogę ci z całej duszy.

      – Jakże