Aleksander Świętochowski

Klemens Boruta


Скачать книгу

Klemens, chcąc je za tę uwagę wynagrodzić, podał wysuniętemu naprzód skopowi niedopałek cygara. Baran ujął je zębami, zgryzł i plując odbiegł, a spłoszone jego ucieczką stado, bojaźliwie w kąt się stłoczyło.

      – Myślałeś, że piernik – rzekł śmiejąc się Boruta i w przystępie wesołości porwał za ogon Burka, okręciwszy go kilka razy w koło. Pies zaskowyczał i zaczął szczekać. Przestraszone owce jeszcze gwałtowniej skupiły się w kącie.

      – Nie pójdziesz ty darmozjadzie! – krzyczał owczarz na Burka, nie uwzględniwszy jego słusznej racyi gniewu.

      Pies tem smutniej ogon spuścił, że jego pan wyjął ze słomy butelkę, co mniejsza, a zarazem kawał gotowanej baraniny, owiniętej w skórę ze starej torby, co dla kudłatego towarzysza obojętnem nigdy nie było i teraz być nie mogło.

      – Na zdrowie twoje – rzekł Brzost, przykładając do ust butelkę, z której obficie pociągnął.

      – Na wasze – odpowiedział Klemens i pożądliwie zanurzył w gardło pokrzepiającą szyjkę.

      – Ostra! – rzekł, przymrużając oczy.

      – Trzmielówka – mówił stary z widocznem zadowoleniem. Sam sobie ją przyprawiam. Biorę okowitę od Katzera, wlewam na korę trzmielinową i tak stoi tydzień, potem kładę trochę głogu, macierzanki, rozchodniku, dębowych gałek, pokrzywiego korzonka i cynamonu.

      – Ho! ho! – podziwiał Boruta.

      – Dobrze łyknąć, to każdą chorobę wystraszy. Albo to raz i sobie i drugim kości prostowałem. No, zjedz kawałek mięsa, wczoraj dorżnąłem – motylica precz dusi.

      – Co ma tłusty połeć smarować, lepiej, że ludziom da się pożywić. Czy sam pan często tu przyjeżdża?

      – Ale skąd. Siedzi w Berlinie, albo nad morzem. A chociaż przyjedzie, to na tyle folwarków czasu mu nie starczy. Jużci zajrzy, powącha i dalej. Tu i nie ma gdzie mieszkać. Dwór stary, trzy pokoje lepsze, to rządca mieszka.

      – Podobno okrutny niemiec, ten rządca.

      – Ludzkiego słowa nie da. Krzyczy, rozgania, żebyś ze skóry wylazł, to jeszcze mu za mało. Dziedzic, mówią, niezły człowiek. Ale jak przyjedzie, Klein nikogo nie puszcza, a choć uda się komu dostać, póty będzie wymyślał, że wszyscy gałgany, próżniaki, polskie szkódniki, aż pana przekona. Wyjrzyj, czy tam kto ucha nie wyciąga. Nie?

      – Niema nikogo.

      – Albo i ze mną. Dwanaście lat tu jestem i dobrze było. Jak on nastał, zaraz zakrzyczał, żem głupi, niedołężny, że mnie wygoni. Ot tak. A, niech go robaki! Do ciebie, Klimku.

      – Czuć macierzankę – rzekł Boruta, smakując.

      – Jakby człowieka połechtało – prawda? Choć płaczesz, wypijesz kropkę, zaraz śmiać się musisz. Ciebie przechodzi? – Bo mnie już podbiera. Kisiel, ten, wiesz, z pod kuźni, robi jakąś siarkówkę, ale nie umywała się, chociaż na nosaciznę niezła. Ho, ho! niedoczekanie, żeby moją trzmielówkę kto dobrał. Owczarz zna zioła. Przychodzą do mnie z kieliszkami, a ja tylko po kropelce, po kropelce i za najmniejszą odrobinę płać, bo spirytus w rzece nie płynie, a cynamon na miedzy nie rośnie. Burek, masz kanalio kość i ty podjedz. Na starą zgodę wypijemy jeszcze.

      Obaj znowu pociągnęli kolejno z butelki, na której dnie niewiele zostało.

      – Jak umierzył – rzekł Brzost – trzymając flaszkę do światła. Mamy gęby równe, jak kieliszki, ha, ha, ha! – jak kieliszki – półkwartki! Mnie dwudziestu zębów brak, to i gęba powinna być większa. Dwa przeszłego roku sobie wybiłem. Szelma Burek, wypłoszył w polu małą kuropatwę, ja za nią, on mi pod nogi, potknąłem się i rznąłem zębami o kamień. Poszedł psie, poszedł Klein, a zbój! Weg, weg!… owce zrosił! Cóż to one kopyt nie mają, w butach chodzą lepszych niż ja, bo bez dziur. Hu – ha!

      – Hu – ha! powtórzył, zataczając błędnym wzrokiem Boruta i zaśpiewał:

      Moja gąsko, stąpaj wąsko…

      Moja sroko, chodź szeroko.

      A, żeby tak kapela, tupnąłbym…

      – Ba, rozśmiał się Brzost, skłaniając głowę na posłanie i przymykając radośnie załzawione oczy.

      – Pójdziemy do karczmy, dziewek nałapiemy po drodze, jeśli nie będzie muzyki, to będziemy szczękać szklankami. A gardło od czego? Od picia – to będę pił, od śpiewania – to będę śpiewał.

      Moja gąsko, stąpaj wąsko…

      – Moja! – wtórował Brzost, dmuchając przez nastroszone wąsy.

      – U nas było dziewczyn huk, tylko lucyper nie pozwalał. Szymonie, w wasze ręce.

      – W ręce! – odbił echem owczarz, ale ująwszy butelkę, nie mógł jej do ust ponieść i na nodze oparł.

      – Tam na tańcu – mówił, skłaniając się do Brzosta Klemens – podbiłeś się, tu i nagniotek nie zaboli.

      Przebieraj, przebieraj,

      Żebym ja ci nie przebrał…

      – Brał! – szepnął owczarz chrapliwie.

      – Born nie wyfrunie mi z garści – bełkotał Boruta – ja go jeszcze ścisnę!

      Ścisnąłem Marysię,

      Że aż mi się zgięła…

      Aa! Burek, psia wiara! No, Brzoście, pójdziemy do karczmy; prawa w górę, lewa na dół…

      Moja gąsko…

      Już Brzost nie mógł odpowiedzieć na to wezwanie, bo zasnął. I Boruta również rozpocząwszy daremnie kilka śpiewek, zapadł w sen głęboki. Po chwili, ośmielony milczeniem Burek zbliżył się i zabrawszy resztę baraniny, odszedł na bok. Zwolna po owczarni zaczęła się rozchodzić i mieszać z wyziewem nawozu ostra woń trzmielówki, którą Brzost, wypuściwszy z ręki butelkę, obok siebie wylał. Zdziwione owce podsunęły się gromadką do śpiących, ale Burek, który podejrzywał je o złe zamiary względem pana, a nadewszystko względem ukrytej w posłaniu baraniny, odpędził je natychmiast warczeniem. Kilka wszakże odważniejszych skopów znowu wróciło, jeden nawet zaczął obwąchiwać miejsce, z którego rozchodziła się woń trzmielówki, ale cofnął się, kichnął i pokręcił nosem, jak gdyby z Borutą mówił:

      – Czuć cynamon!

      Gdy Burek, naśladując pana, syt baraniny, również usnął, gdy odstraszone jego warczeniem i wonią trzmielówki owce spokojnie legły, w owczarni zapanowała uroczysta cisza. Swobodnie też przez otwarte drzwi rozlewał się po słomie jasny potok wrześniowego światła. Na podwórzu również nie odzywał się żaden hałas, jak gdyby dla nieprzerwania błogiej drzemki dwu ukołysanych przez trzmielówkę przyjaciół.

      Nagle na smudze światła u progu owczarni odbił się jakiś cień. W progu jej stanął niskiego wzrostu, dobrej tuszy, w kurtce i dużym kapeluszu, młody mężczyzna. Rozejrzał się na około, zatrzymał wzrok na śpiących, wywinął wzgardliwie grube wargi, nałożył binokle i mruczał.

      Tak nie naigrawałby się ze śpiących Jowisz, ale naigrawał się Gerhard Klein.

      Zbyt wina śpiących była niewątpliwą i zbyt surowy jej sędzia był pewnym efektu, ażeby nie miał ociągać się z rzuceniem gromu. Stał więc przez chwilę na progu, mierzył Borutę i Brzosta wzrokiem, z którego przebłyskiwały uczucia gniewu, szyderstwa lub zadowolenia. Nareszcie, jak gdyby mu szczęśliwa myśl błysnęła, cofnął się na podwórze, a spostrzegłszy przechodzącego parobczaka, kiwnął na niego:

      – Brzost