Gdy podniosła załzawione oczy, ciotka siedziała na krześle prosta i sztywna, z założonymi na piersiach rękoma, z nogą wspartą o kratę kominka.
– Ha! – ozwała się po chwili – „Wroni Bór”, dlaczego mianowicie „Wroni Bór”?
– Pani ma zapewne na myśli nazwę tej miejscowości? – spytała moja matka.
– Dlaczego mianowicie „Wroni Bór” – powtarzała panna Betsey. – Przy waszej niepraktyczności, „Domów Wzór” brzmiałoby stosowniej.
– Nazwę tę – odrzekła moja matka – mąż mój wybrał jako odpowiednią.
Właśnie wiatr tak zachrzęścił w starych drzewach ogrodu, że mimo woli wzrok rozmawiających zwrócił się w tę stronę. Wiązy, pochylając się ku sobie na kształt borów szepczących zwierzenia, zatrzęsły się gwałtownie, jak gdyby odepchnąć chciały ciężką i straszną jakąś tajemnicę, na wiatr puszczając rozbujałe12 gałęzie. Z najwyższych strącone, a zawisłe tam stare wronie gniazdo spadło, podobne do szczątków rozbitego na burzliwym morzu okrętu.
– Gdzież są ptaki? – spytała panna Betsey.
– Ptaki? – powtórzyła, budząc się z zamyślenia, moja matka.
– Wrony, gdzież się podziały? – pytała ciotka.
– Nie widziałam ich, odkądśmy tu zamieszkali13 – odrzekła moja matka i dodała – Myśleliśmy, to znaczy pan Copperfield sądził, że miejsce to jest dla nich stosowne. Widać jednak gniazda były stare i od dawna już puste.
– Mam go, mam Dawida, jak gdybym go widziała – zawołała ciotka – miejsce nazwać od gniazd i ufać, że ponieważ są gniazda, będą i ptaki. Liczyć na ptasią fantazję, to mi praktyczność!
– Pan Copperfield – przerwała matka moja – nie żyje i jeśli pani ośmiela się mówić o nim w podobny sposób, w mojej obecności…
Biedna kobieta próbowała stawić czoło naszej ciotce, zdolnej pokonać o wiele silniejszego od słabej tej istoty wroga! Matka moja padła osłabiona na krzesło, z którego usiłowała powstać, a gdy przyszła do siebie czy też może została ocucona przez pannę Betsey, ta stała u okna. Wieczór zapadał coraz głębszy i gdyby nie płonący na kominku ogień, rozmawiające kobiety nie mogłyby siebie widzieć.
– Hm! – zaczęła ciotka Betsey, wracając obojętnie na uprzednio zajmowane przy kominku miejsce – a kiedyż to spodziewasz się?…
– Czuję się słaba – wyjęknęła moja matka – nie wiem, co mi jest, pewnie nie przeżyję tego…
– O! o! – uspokajała ciotka – napij się tylko herbaty.
– Gdyby mi to pomogło!
– Pomoże, niewątpliwie pomoże, wyobrażasz sobie więcej, niż jest. Jak na imię tej dziewczynie?
– Sama nie wiem jeszcze, czy to będzie dziewczynka – zauważyła naiwnie moja matka.
– Niech nieba mają w swej pieczy to dziecię – zawołała ciotka, bezwiednie powtarzając sentencję wypisaną na pewnej szufladzie szafy w pokoju mojej matki, w której złożono początek mego doczesnego dobytku – wcale nie to miałam na myśli. Myślałam o służącej.
– Peggotty – odrzekła moja matka.
– Peggotty – powtórzyła z pewnym oburzeniem ciotka – chcesz we mnie wmówić, mała, że chrześcijańska dusza została ochrzczona podobnym imieniem?
– To jest jej nazwisko – odrzekła słabnąc moja matka – po nazwisku nazywał ją mój mąż, gdyż Peggotty nosi moje imię.
– Peggotty! – zawołała panna Betsey otwierając drzwi – podawaj prędzej herbatę. Twoja pani zasłabła, nie marudźże14!
Wydawszy ten rozkaz tonem osoby przywykłej do rozkazów i rzuciwszy badawcze spojrzenie na wychodzącą z kuchni ze świecą w ręku, zdziwioną tym nieznanym i rozkazującym głosem służącą, ciotka Betsey wróciła na poprzednie miejsce, podniosła brzeg sukni, nogę położyła na kratce kominka, a obie ręce złożyła na kolanach.
– Mówiłaś dopiero – zaczęła – o dziewczynce. Nie wątpię też ani na chwilę, że będzie to dziewczynka. Otóż od chwili urodzenia tej dziewczynki…
– Może będzie to chłopczyk – wtrąciła nieśmiało moja matka.
– Nie zaprzeczaj mi – odparła ciotka – wiem, co mówię. Przeczucie mnie nie myli. Otóż od chwili urodzenia tej dziewczynki rozciągam nad nią opiekę, będę jej chrzestną matką i proszę, aby się nazywała Betsey Trotwood Copperfield. W życiu tej Betsey Trotwood nie powinno być omyłek i niech nikt się nie ośmieli zażartować z uczuć tej Betsey Trotwood. Wychowamy ją starannie, będziemy strzec, aby zaufania i serca nie trwoniła na darmo. Moja to już rzecz.
Za każdym z powyższych zdań ciotka potrząsała głową, jak gdyby z myśli i pamięci zrzucić chciała ciężar dawnych cierpień. Tak się przynajmniej zdawało mojej matce, gdy patrzała na nią przy niepewnym blasku ognia, zbyt słaba zresztą, zbyt wystraszona i niespokojna o siebie, aby zdawać sobie sprawę z tego, co widziała lub mówiła.
– Czy Dawid dobry był dla ciebie, moje dziecko? – spytała ciotka po krótkim milczeniu. – Czyście byli szczęśliwi?
– Bardzo szczęśliwi – odrzekła moja matka. – Był chyba zbyt dobry dla mnie.
– Pieścił cię, psuł zapewne.
– Teraz gdym została sama i opuszczona na tym świecie, teraz wiem, że w istocie tak było – załkała biedna kobieta.
– Ts… nie płacz, no nie płacz – pocieszała ją panna Betsey – nie byliście, widzisz, dobraną parą. Jak gdyby były dobrane pary! Dlatego pytałam. Sierotą byłaś, co?
– Sierotą.
– Nauczycielką, zdaje mi się.
– Nauczycielką dzieci w rodzinie, którą pan Copperfield odwiedzał czasem. Zauważył mnie i był zawsze bardzo dla mnie dobry… oświadczył się… przyjęłam oświadczyny i takeśmy się pobrali15 – kończyła, ze zwykłą sobie prostotą, matka moja.
– Dziecię! Biedne dziecię! – mruczała panna Betsey, pochylając nad ogniem zmarszczone czoło. – Czy ty w ogóle coś umiesz?…
– Przepraszam panią – wyjęknęła znów moja matka.
– Jak dom prowadzić, na przykład? – kończyła ciotka Betsey.
– Słabo – odrzekła – o wiele mniej niż bym chciała. Dawid uczył mnie…
– Niby sam się znał na tym! No! – wtrąciła ciotka.
– Chciałam korzystać, chciałam z całego serca, a on był tak dobry, wyrozumiały, cierpliwy i gdyby nie…
Łkanie przerwało mowę mej matce.
– Prowadziłam rachunki starannie, co wieczór sprawdzaliśmy je razem – ciągnęła moja matka, łkając ciągle.
– Uspokój się, no, uspokój, nie płacz tak – mówiła ciotka.
– I nigdy najmniejsze nie zaszło między nami nieporozumienie – kończyła płacząc matka moja. – Czasem tylko zarzucał mi, że moje trójki zbyt są podobne do piątek, że laseczki przy siódemkach i dziewiątkach zbyt kręte…
– Uspokój