Чарльз Диккенс

Dawid Copperfield


Скачать книгу

mi zachęty. Zresztą w szkole rządzonej przez bezmyślną tyranię – czy tyranem tym bywa nieuk czy uczony – niewiele zwykle bywa nauki. Sądzę, że towarzysze moi byli najzupełniejszymi nieukami, zbyt wystraszonymi, bitymi, aby się mogli uczyć. Nic się dobrze nie wykonywa przy ciągłych troskach, umęczeniach i cierpieniach. Mnie podtrzymywała ambicja, pomagał mi czasem Steerforth, a chociaż ani jedno, ani drugie nie zdołało osłonić mnie przed zasłużonymi i niezasłużonymi razami, z czasem nawet w tej szkole udało mi się złapać jakie takie okruchy wiedzy.

      Najskuteczniej dopomagał mi w tym pan Mell, okazujący szczególną i mile dotąd przeze mnie wspominaną serdeczność. Nie bez pewnej przykrości dostrzegałem już wówczas wzgardę, z jaką go traktował mój przyjaciel, który nie zaniedbywał żadnej okazji, by upokorzyć biednego nauczyciela i podburzyć przeciw niemu nowych uczniów. Bolało to mnie tym bardziej, że, nie mając przed Steerforthem sekretów, opowiedziałem mu o tych dwóch ubogich kobietach, które odwiedziłem w towarzystwie nauczyciela, i drżałem, czy Steerforth nie użyje zwierzeń mych jako broni przeciw panu Mell. Owego poranka, gdym jadł śniadanie w przytułku i usypiał przy dźwiękach fletu w cieniu pawich piór, na myśl by mnie ani nauczycielowi nigdy nie przyszło, aby ta przypadkowa wizyta pociągnąć mogła następstwa poważnej, w swoim rodzaju, natury.

      Dnia pewnego choroba zatrzymała pana Creakle w prywatnym jego mieszkaniu, co naturalnie było powodem wielkiej radości w szkole. Lekcje szły nieosobliwie. Wesołość wygnała z klasy dyscyplinę, co znów zwabiało po kilkakroć nienawistnego pedla, zapisującego imiona głównych przestępców. Lecz nawet i to nie wywierało dostatecznego wrażenia. Nadtośmy byli pewni razów i kar w dniach następnych, aby na myśl o nich temperować wybuchy wesołości swobodnej chwili.

      Była to sobota, zatem popołudnie mieliśmy wolne. Ponieważ bawiąc się w ogrodzie, mogliśmy przeszkadzać choremu, a pogoda nie sprzyjała przechadzce, zamknięto nas w szkolnej izbie, dając jakieś łatwe do rozwiązania zadanie. Był to właśnie dzień, w którym pan Sharp udawał się do miasta dla ufryzowania peruki, a pan Mell, na którego barki spadały wtedy zwykle wszelkie obowiązki, pilnował chłopców.

      Gdyby cicha, łagodna postać nauczyciela porównana być mogła do buhaja lub niedźwiedzia, porównałbym nas, chłopców, do zgrai psów osaczających to zwierzę, taka naraz zapanowała w szkolnej izbie wrzawa. Przypominam go sobie siedzącego za pulpitem wśród piekielnej iście wrzawy, z bolącą głową, opartą na ręku, daremnie usiłującego wywiązać się z zadania. Chłopcy, powstawszy z ławek, biegali po całej izbie, baraszkując po kątach, śmiejąc się, skacząc, śpiewając, krzycząc, tupiąc nogami, wyjąc dokoła niego, pokazując za jego plecami miny, figle, języki, wydrwiwając go, jego ubóstwo, podarte buty, znoszony surdut, jego matkę, zgoła wszystko i wszystkich, będących z nim w jakimkolwiek związku.

      – Ciszej! – zawołał, powstając nagle, i uderzając książką o pulpit. – Co to znaczy? Wytrzymać już doprawdy nie podobna88! Oszaleć z tym można. Jak możecie być tak niesforni!

      Moją to właśnie książką uderzał o pulpit. Stojąc przed nim spostrzegłem, jak się chłopcy uciszyli, jedni wpół przerażeni, drudzy wpół zawstydzeni, inni zdziwieni. Miejsce Steerfortha było na samym końcu sali. Stał właśnie oparty o ścianę, z obu rękoma w kieszeniach, wpatrzony niedbale w nauczyciela, z ustami złożonymi jak do gwizdania.

      – Ciszej, panie Steerforth! – zawołał nauczyciel, dojrzawszy go.

      – Sam mi bądź cicho! – odrzekł Steerfoth, czerwieniejąc. – Czy wiesz, do kogo mówisz?

      – Proszę usiąść na swoim miejscu – ciągnął nauczyciel.

      – Sam siadaj i pilnuj, co do ciebie należy! – zawołał rozzłoszczony uczeń.

      Zachichotano. Tu i ówdzie przyklaśnięto, lecz bladość nauczyciela powstrzymała dalsze wybuchy niesforności, a nawet jeden z chłopaków, który poza jego plecami robił miny, zawstydził się i udał, że przyszedł prosić go o naprawienie pióra.

      – Jeśli sądzisz, Steerforth – zaczął pan Mell, opierając machinalnie rękę na mym ramieniu – że nie wiem, jakiej tu chcesz używać przewagi, lub że nie widziałem, jakeś podburzał przeciw mnie chłopców, mylisz się bardzo.

      – Nie zadaję sobie wcale fatygi myśleć o panu – odrzekł wzgardliwie Steerforth.

      – Co zaś do tego, aby pozycja uprzywilejowanego, jaką tu zajmujesz – ciągnął drżącymi ustami nauczyciel – dawała ci prawo obrażać dżentelmena…

      – Kogo? – przerwał Steerforth. – Przepraszam, nie słyszałem, o jakim tu dżentelmenie mowa.

      Z ławki ktoś zawołał: „Cicho, to już zbyt niegodziwe!”. Był to Traddles, któremu nauczyciel też zabronił mieszać się w nie swoje rzeczy i kazał trzymać język za zębami. Sam zaś tak mówił:

      – Obrażać i wydrwiwać cudzą niedolę, kogoś, kto nigdy najmniejszej nam nie wyrządził krzywdy, to rzecz brzydka i nikczemna. Jesteś wystarczająco dorosły, żeby to zrozumieć. A teraz możesz stać lub usiąść, jak ci się podoba. Dalej, Copperfieldzie!

      – Stój, mały! – zawołał, wychodząc z ławki, Steerforth. – Muszę raz panu powiedzieć, co o nim myślę. Nie dbam wcale o to, że mię jakiś tam żebrak nazywa nikczemnym. Że pan jest żebrakiem, wszystkim przecież wiadomo, lecz gdy ośmielasz się mnie ubliżać, sam jesteś nikczemny.

      Nie wiem, jakby się to wszystko skończyło i czy Steerforth rzuciłby się na nauczyciela czy nauczyciel na Steerfortha, gdyż wszyscyśmy skamienieli. W szkolnej izbie stał pan Creakle we własnej osobie, w towarzystwie nieodstępnego pedla, we drzwiach widać było głowy wystraszonych pani i panny Creakle. Pan Mell siedział nieruchomo na swym miejscu, oparty o pulpit, z twarzą ukrytą w dłoniach.

      – Panie Mell – potrząsając go za ramię, zaczął Creakle szeptem tak wyraźnym, że tym razem Tangay nie czuł się obowiązany powtarzać jego słów – spodziewam się, panie Mell, że nie uniosłeś się zbytnio?

      – Nie panie, nie! – upewniał nauczyciel, odkrywając twarz, potrząsając głową i zacierając ręce w zmieszaniu. – Nie, panie, nie uniosłem się, nie zapomniałem się, nie… Byłbym jednak bardzo wdzięczny panu, panie Creakle, gdybyś mnie był ostrzegł przedtem, powstrzymał… Uchroniłoby to mnie od czegoś…

      Pan Creakle, nie spuszczając oka z nauczyciela, oparł się na ramieniu pedla, usiadł na stole i z wysokości spoglądając na nauczyciela, który wciąż zacierał ręce, zwrócił się do Steerfortha.

      – A teraz niech mi pan powie, co to wszystko znaczy?

      Zapytany milczał chwilę, spoglądając dumnie i z gniewem na swego przeciwnika. Widzę go jeszcze. Piękny był, dumny i jakże nędznie w porównaniu z nim wyglądał nauczyciel.

      – Nie wiem – rzekł wreszcie – o jakich to przywilejach była mowa.

      – Przywilejach – powtórzył, zwracając powoli głowę, pan Creakle – kto mówił o przywilejach?

      – Ten, tam – rzekł Steerforth.

      – Proszę pana, jak to pan rozumie? – spytał pan Creakle, zwracając się do nauczyciela z widocznym nieukontentowaniem.

      – Rozumiem – odrzekł ów cicho – zupełnie tak, jak powiedziałem, a mianowicie: że uczeń nie powinien nadużywać wyjątkowego swego położenia, aby upokarzać i obrażać nauczyciela.

      – Obrażać, no, proszę – zaczął pan Creakle, składając ręce na piersi i mrużąc oczy tak, że ich widać prawie nie było – no, proszę! A pan, panie tam jakiś, czy nie zapominasz czasem o należnym mnie,