żoną rozsądnego i uczciwego człowieka, którego lubimy i szanujemy wszyscy – pochwyciła moja matka.
Coś na kształt nerwowego stłumionego śmiechu, czy łkania, wstrząsnęło szczuplutką postacią kobiety. Pałające oczy jéj przykryły się ciemną długą powieką.
– Uczciwy to on, pani moja… – szeptała coraz ciszéj – uczciwy i dobry człek… szanuje mię… ani słowa przeciw temu rzec nie mogę… alem ja obywatelska córka, pani droga… lepsze czasy znałam… w innéj zupełnie pozycyi byłam… Przytém… ośmnastu lat nie miałam, kiedy mię wziął, sam ich czterdzieści z czubem mając…
– Obywatelską córką jesteś, to prawda – perswadowała moja matka – ale ojciec twój nie był nigdy bogatym i teraz to już wyobrażasz sobie tylko, że tam u was takie świetności były. Folwarczek dziesięciochatowy, na którym sześcioro rodzeństwa siedzi, nie jest wcale bogactwem żadném…
Słuchając słów tych, Żmindowa zacięła kształtne swe, blado różowe wargi. W téj chwili cała drobna twarz jéj przybrała wyraz na-pół gniewnego, na-pół bolesnego rozjątrzenia. Zdawało się na razie, że wybuchnie gniewem czy płaczem; powściągnęła się jednak i tylko przez zaciśnięte zęby szepnęła:
– Zawsze to jednak, co obywatel, to nie jakiś pocztylion…
– Mąż twój nie jest przecież pocztylionem…
– Ale był nim przez lat 15! Wszyscy ludzie pamiętają, jak biegał po mieście, listy roznosząc…
– Tém większy to zaszczyt dla niego, że z biedy wielkiéj wybrnąć potrafił a teraz wcale przyzwoite i korzystne zajmuje miejsce…
– E! pani droga! dźwignęli go dobrzy ludzie. Pan Woiński wziął go z okolicy od macochy, co go biła i głodem morzyła, do szkół go oddał i do kancelaryi pocztowéj, a potém protegował… na moję biedę…
Im dłużéj trwała rozmowa ta, tém silniéj zaciskały się zgrabne i małe, na kolanach złożone, ręce Żmindowéj. Mówiła prędko, ale głosem stłumionym i ciężkim. Widoczném było, że z całéj siły hamowała rozrywający pierś jéj wybuch głosu.
Matka moja patrzała na rozjątrzoną kobietę z litością i niezadowoleniem.
– Wierzaj mi, kochanko – rzekła z powagą – iż powinnaś zapomniéć o swém byłém obywatelstwie i pogodzić się ze swym losem…
– Pogodzić się! – z ciężkością szepnęła kobieta. – Trudno! czy ja właśnie kochałam go, gdym szła za niego?
– Po cóż więc szłaś?
– Chleba nie miałam, pani moja! źli bracia z domu wypędzili… żeby ich tak Pan Bóg od chwały swojéj odpędził!…
– Wstydź się! wstydź się, Emilko! – zawołała moja matka – braci rodzonych przeklinać! czy wiész, że to okropne! i nie dowodzisz tém wcale téj pięknéj edukacyi, którą tak chwalisz się zawsze. Nie spodziewałam się, abyś do tego stopnia nie lubić mogła swego uczciwego męża…
Matka moja nie domówiła jeszcze tych wyrazów, gdy Żmindowa osunęła się z krzesła i, tuląc do kolan jéj głowę swą, strojną w żółty czepeczek, spazmatycznym wybuchnęła płaczem. Pękły nakoniec w piersi jéj wszelkie tamy, wolą stawiane, i po półgodzinném powściąganiu się, nerwowa ta i namiętna natura wybuchnęła łzami i wykrzykami.
– Pani moja! – wołała, łkając – nie gniewaj się na mnie! ja panią kocham i szanuję jak matkę! wszystko przed nią powiedzieć gotowam! Ja nie wiem czasem sama, co się ze mną dzieje! Na cały świat zła jestem! Szatan jakiś siedzi we mnie! Czasem uspokoję się trochę, ale znowu przychodzi taki dzień, że gdyby nie bojaźń sądu Bożego, to-bym się na piérwszém lepszém drzewie obwiesiła! Cóż ja na to poradzę, że mi z nim życie obrzydło! To wół, pani droga! to muł! taki stary i ciężki. Nim on krok jeden zrobi jabym pół świata obleciała; nim słowo wymówi, jabym całe kazanie księdza proboszcza na pamięć wyrecytowała! Ognia z wodą nie pogodzić, pani droga! serca młodego w kajdany nie okuć! Trudno!
– A dziecko? – szepnęła moja matka, – wszak masz dziecko, Emilio!
Żmindowa, siedząc wciąż na ziemi, łzy z twarzy ocierała.
– Dziecko! – powtórzyła cicho, – do niego podobne! ni to żyje, ni to nie żyje! Taki sam muł z niéj będzie, jak i ojciec!
Przez dobry kwadrans jeszcze matka moja napominała i do upamiętania się wzywała klęczącą u kolan jéj kobiétę; a gdy nakoniec, odwołana przez kogoś z domowych, pokój opuściła, Żmindowa podniosła się z ziemi i, z szelestem krochmalnéj sukni, gwałtownie, we wzburzeniu wielkiém i widoczném, wbiegła w prowadzącą ku pocztowéj drodze, ogródkową aleę. Tam zaczęła iść powolnym i chwiejącym się krokiem. Spoglądała niekiedy w niebo. Wzdychała. Cała drobna postać jéj zdawała się być w onej chwili wcieleniem głębokiéj melancholii i nieuleczalnéj tęsknoty.
Ale kroki powolnéj a smętnéj kobiéty oddawna już snadź śledzone były przez Wawrzyńca Śnidkę, prowentowego pisarza naszego. Był to bardzo przystojny, a bardziéj jeszcze czuły kawaler, z wypomadowanemi do obrzydliwości kędziorami, z miodowo-słodkim wzrokiem i z turkusowym pierścieniem na palcu. Poczciwy zresztą chłopak ten dzielnie dosiadał konia, tańce passyami lubił, wiersze pisał, a w poetycznym nastroju ducha swego, nie mogąc znieść prozaicznego imienia: Wawrzyniec, prosił, a komu mógł i rozkazywał, aby go nazywano panem Laurentym.
Owóż widziałem z dala, jak pan Laurenty u końca ogrodowéj alei zaszedł drogę kobiécie, idącéj smutnie i powoli, i z pełnym gracyi ukłonem uchylił przed nią zgrabną czapeczkę. Ona odpowiedziała mu ukłonem i uśmiechem. Jakby za dotknięciem czarnoksięzkiéj różdżki, twarz jéj z ponuréj stała się ożywioną i zalotną. Z furtki ogrodowéj wyszli razem na drogę pocztową, a nie upłynęło dwie minuty, jak za ogrodowemi sztachetami brzmiał w letniém rozsłonecznioném powietrzu dźwięczny, przeciągły, zalotny śmiech kobiecy.
Jakiemikolwiek jednak były uczucia dla męża ładnéj pani Emilii, Żminda zdawał się o nich nic wcale nie wiedzieć. Obchodził się on z nią z tą poważną łagodnością, która cechowała go ogólnie w obejściu się z ludźmi, niekiedy nawet wyglądał wobec niéj na-pół jakby nieśmiałym, na-pół nią dumnym. Poszanowanie, jakie miał dla niéj, dochodziło nawet do tego stopnia, że, aby oszczędzić jéj trudów wszelakich, trzymał służącą, co przy malutkiém gospodarstwie i niewielkich dochodach stanowiło już nawet pewien rodzaj zbytku. Wysokie to uszanowanie spokoju jéj i dobrobytu miało ten skutek, że pani Emilia całe Boże dnie i całe okrągłe lata nic a nic nie robiła. Ojciec mój, który, jak wszyscy zresztą, wiedział dobrze o próżnych i niebezpiecznie gwałtownych usposobieniach młodéj kobiéty, rzekł raz do Żmindy:
– Dlaczego nie zachęcisz pan żony swéj do zajęcia jakiego? Bezczynne takie przesiadywanie na ganku lub w oknie domu i bieganie ustawiczne po drodze i sąsiadach niebezpieczném być może dla młodéj i żywéj kobiéty.
Żminda zdumionemi oczyma spojrzał w twarz ojca.
– Niebezpieczném? – powtórzył. – A jakież to może być niebezpieczeństwo, proszę pana? – Uśmiechnął się i dodał:
– Alboż to dziecko? w sadzawce przecież nie utopi się…
– Zawsze jednak przykładniéj było-by i korzystniéj, gdyby zajęła się choć trochę gospodarstwem, szyciem…
Żminda namyślał się chwilę.
– Nie, proszę, pana, – odparł zwykłym sobie powolnym sposobem, – ja jéj do roboty zmuszać nie mogę… obywatelską córkę wziąłem… szanować ją powinienem… Przytém, proszę pana,