title>
Rozdział pierwszy. U ekonoma
Wiosenny wieczór spadł na pole, ziejąc mocną wonią świeżo zoranej ziemi. Mglisto było, pochmurno i cicho. Drogą, zrzadka obsadzoną drzewami, szła kobieta bosa i w siermiędze. W zmroku i mgle szła prędko i prosto, nie omijając kałuż ani głębokich kolein, które z pod bosych stóp jej tryskały wodą i rzadkiem marcowem błotem. Bose te stopy ciężkie były i silne, doskonale snać zżyte z ziemią, po której stąpały. Wszystko jedno było idącej kobiecie, co ją otaczało, byleby jak najprędzej doszła do tego, co było przed nią. Nie lękała się niczego: ani zwiększającej się coraz ciemności, ani obejmującej widnokrąg ciszy, ani rozsianych po polu grusz i topoli. Szła i szła…
Przed nią, w końcu drogi, błysnęły dwa oświetlone okna. Były tam budynki jakiegoś folwarku, otoczone prostym polem z ostrokołów. Pomiędzy długą stodołą a ogrodem warzywnym można było rozpoznać z prostych też kołów zrobioną i na jedną tylko stronę otwierającą się bramę. Brama ta w tej chwili właśnie skrzypnęła, posunęła się z ciężkością i zaryła się w błocie tak, że posuwająca ją ręka targać nią zaczęła. Z łoskotem, sprawionym przez trzęsienie i targanie bramy, złączył się gruby, męski głos:
– A psia para!
Człowiek z ciężkim worem na plecach stękając przecisnął się przez ciasny otwór i począł iść drogą w kierunku przeciwnym temu, w jakim dążyła kobieta. Zdawało się zrazu, że rozminą się nie zwracając na siebie żadnej uwagi. Chłop jednak, nie odwracając twarzy, zgarbiony trochę pod ciężarem niesionego wora, przemówił:
– Krystyna?
– Ja, – odpowiedziała kobieta.
– Jaki djabeł nosi ciebie po nocy?
– Ten sam co i ciebie – odrzuciła,
Z głosu, jakim przemówili do siebie, wnosić byłoby można, że nienawidzili się, albo zostawali z sobą w zażartej kłótni. Jednak chłop przystanął.
– Czego? – zapytał znowu.
– Do ekonoma, – odrzekła kobieta i przystanęła także. Stali zdaleka od siebie u dwóch brzegów drogi.
– Ordynarja? – zapytała, ruchem głowy na wór wskazując.
– A ino, ćwiartka żyta za przeszły miesiąc… z pośladem zmięszała… żeby jej kości pokręciło.
– Kto? Wyszyńska, czy ona wydawała?
– Dyć ona… czarownica! Żeby on wydawał, pośladu by nie dał… ale sama z kluczami przyleciała. – „Dawaj chamie worek!” I nasypała pół żyta, a pół plewy… żeby jej tak chorób nasypało…
W miarę jak chłop mówił, Krystyna zbliżała się ku niemu. Gdy stanęła, widać było, że wpatrzyła się w twarz towarzysza.
– Oj! Jasiek, Jasiek! Żeby ona dzień i noc sypała, nie nasypałaby tobie tyle plewy, ile łez wylało się przez nią z moich oczu… Oczy ja przez nią nad sobą i synkami memi wypłakiwałam i myślałam, że za moją krzywdę Pan Bóg na nią prędko koniec zeszle. Nie zesłał. Panuje i króluje.
Stała prosto i trzęsła głową. Chłop raz tylko lekceważącym ruchem głową kiwnął.
– Aha! – mruknął.
Wnet jednak zapytał.
– Czego ty tam leziesz? Popatrzeć jeszcze chce się? Kiedy młoda byłaś, wypędził, to co już teraz leźć w oczy? Spałabyś lepiej w chacie na piecu!
Wyprostowana wciąż i nieruchomym wzrokiem w towarzysza wpatrzona, brodę ująwszy w palce prawej ręki, kobieta mówić zaczęła.
– Wypędził, to wypędził… Ale dlaczego on wprzódy swatów, co przyjeżdżali do mnie, wypędzał? Kiedy nie lubił, to dlaczego swatów wypędzał?
Wymówiła to rozżalonym głosem.
I dalej tak samo mówiła.
– Mówił bywało: „Krysiu, poczekaj tylko! jak ekonomem mnie zrobią, ożenię się z tobą!” Swatów wypędzał. Ani mnie kiedy drużki na dzieży sadzały, ani mi śpiewały przy oczepinach, ani ja ziarno w kąty mężowskiej chaty sypała, ani mi organista na organach przygrywał…
Jasiek niecierpliwym ruchem wór na plecach poprawił.
– Ot – rzekł – przypomniała sobie baba dawne czasy i płacze…
Ale Krystyna mówiła dalej.
– Nikt mi w gospodarstwie nie pomagał, nikt synków moich nie niańczył, nikt mnie biednej nigdy nie pożałował. Sama jedna żyłam, pracowałam, harowałam, skórę z rąk sobie zdzierałam, bosom chodziła, z postem jadałam, a wszystko dla synków moich.
– Dosyć, dosyć – mruknął Jasiek – chodź do chaty! razem iść weselej będzie!
– Nie mogę ja iść do chaty, Jaśku, nie mogę do chaty! – zawiodła kobieta. – Muszę iść do Wyszyńskiego i pokłonić się mu nisko i o ratunek dla mego Filipka poprosić…
– Aha! – mruknął chłop, jakby teraz zrozumiał, czego Krystyna szła do ekonoma.
– Mądrzejszy on odemnie… może zlituje się nad swoim własnym dzieckiem… może poradzi… może pomoże… może poratuje…
– Aha! – powtórzył chłop.
I dodał:
– To idź z Bogiem!
– Bóg z tobą – powtórzyła, i rozeszli się.
Rozstanie to było nagłe i pożegnanie krótkie.
Jemu ciężko było stać z ćwiartką żyta na plecach; jej było pilno prosić o ratunek dla Filipka. Zresztą mieszkać musieli razem albo blisko siebie, bo, uszedłszy kilkanaście kroków, chłop odwrócił się i rzucił zapytanie?
– Kiedy wrócisz do chaty?
– Dziś, zaraz! albo ja tu hulać będę? – odkrzyknęła.
Przez ten sam otwór uchylonej nieco bramy, przez który z worem swym przecisnął się Jasiek, z łatwością Krystyna weszła na ciemny i błotnisty dziedziniec folwarku. Pośrodku dziedzińca kilka drzew widać było na szarem tle zmroku. Kilka szerokich promieni padało na nie z dwu oświetlonych okien niewielkiego domu, złocąc gałęzie. Krystyna stanęła pod drzewami temi, i ukryta całkiem w ich czarności czekała. Niebawem z domu wyszedł mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, ciężki, z odkrytą głową. Ciężko stanął, z ganku zeskoczył i kilka kroków uszedł. Z głębokiej czarności ozwało się bardzo ciche wołanie:
– Panie mój, panie!
Wyszyński stanął, a w tejże chwili wysunęła się Krystyna. Bose jej nogi grzęzły w błocie, wysoka i cienka postać w grubej siermiędze zgarbiła się pokornie, głowę czerwoną chustką owinęła, schyliła do ukłonu tak, że twarzy niepodobna było rozpoznać. Oczy tylko poznał snać Wyszyński.
– Aha! to ty Krysiu! – mruknął.
Czego na światło wyłazisz? – z przerażeniem szeptać zaczął, – chowaj się prędko! stań tam między drzewami! No, czego więc chcesz, gadaj prędko, bo jak baby, broń Boże, zobaczą, będziem się mieli spyszna. Czego chcesz?
Chłopka w siermiędze i z nisko schyloną głową schowała się znowu w tej ciemności czarnej, w której, gdy zniknęła, ozwał się szept stłumiony:
– Panie! drogi! miły! zlituj się nademną nieszczęśliwą sierotą! poradź, pomóż, ratuj Filipka.
Wyszyński oglądał się wciąż na okna domu. Usłyszawszy imię Filipka, rękę z chustką w dół opuścił, westchnął i zapytał:
– No! wzięli chłopca do wojska! Wiem o tem przecież, boś mi tak samo przed trzema miesiącami głowę suszyła prośbami, abym go ratował…
– Raz tylko, dobrodzieju, dalibóg, raz tylko prosiłam…
– Wzięli, to i wzięli! nie tacy jak on idą… panowie i hrabiowie do wojska idą… Głupia jesteś ty! co ja ci na to poradzić mogę?… Ot darmo łazisz tu, mnie i siebie na nieszczęście narazisz… Siedziałabyś lepiej w chacie. Cóż? jakże ci teraz? Jasiek lepszy dla ciebie, niż był Maciej? Widzisz, że ja dobry jestem, nie zwierz żaden. Kiedy dowiedziałem się, że Maciej was krzywdzi, zaraz umieściłem was w czworaku Jaśka.