iedykolwiek zechcesz czytelniku znaléźć w mowie ludzkiéj jednoznacznik wyrazu: żyd, weź dykcyonaryusz historyczny, szukaj pod literą k, a gdy znajdziesz imię: Krezus, podkreśl je i zapamiętaj, albowiem posiądziesz już wiedzę, któréj żądałeś. Synonimem żyda jest: Krezus.
Żyd i Krezus, to zupełnie wszystko jedno. Każdy przecież wié, że pomiędzy żydami są Rotszyldowie przedewszystkiém, a następnie téż i inni bankierowie, posiadający nie wiem już jaką ilość milionów i pałace, pełne złoceń, rzeźb, kobierców, zwierciadeł i t. p. Ztąd wniosek prosty, jak dwa a dwa cztery, że plemię, wydające z siebie Rotszyldów i owych innych bankierów, jest bardzo bogate, i caluteńkie opływa w miliony, pałace, złocenia, rzeźby, źwierciadła i t. d., a jeżeli którykolwiek z synów plemienia tego nie opływa w to wszystko, to dlatego tylko, że sam nie chce, bo obyć się może byle czém; gdyby jednak chciał, opływał-by z pewnością.
Bogate plemię! szczęśliwe tedy plemię! Uznaję w zupełności to szczęście jego, i temu tylko dziwię się, dlaczego Szymszel, syn Gerszuna, a mąż Cipy, nic a nic o bogactwie tém i wynikającém z niego szczęściu nie wié. Widząc tę zupełną nieświadomość Szymszela, myślałam z razu, że udaje on, kryje się ku lepszemu wyprowadzeniu w pole gojów, pomiędzy którymi wybrał już sobie z pewnością Meropią jakąś, czyli ofiarę, na wyzyskiwanie przez zarząd kahalny skazaną i sprzedaną, o których-to Meropiach, czyli ofiarach, tyle u nas mowy było w ostatnich czasach. Po bliższém jednak przypatrzeniu się, z najgłębszém zdziwieniem mém przekonałam się dowodnie, że Szymszel w istocie i najszczerzéj Meropii żadnéj nie posiada, a o bogactwie i wszelkich szczęśliwościach, których ono źródłem jest, nic wcale nie wié. Co się tycze złoceń, rzeźb i zwierciadeł, wątpię nawet, czy Szymszel widział je kiedykolwiek w życiu swojém, chyba, że zwierciadłem nazwiemy lusterko, mające ćwierć łokcia długości, które w drewnianych ramkach, bez śladu złoceń ni rzeźb, wisi nad kuferkiem Cipy, a ku któremu sześcioletnia Esterka, dziecię Szymszela, wspina się po kilka razy dziennie, w celu zapewne zobaczenia ognistych kędziorków swych, błękitnych oczu, śmiejących się do lusterka, i bladéj twarzy ojca, który uśmiecha się, patrząc na lusterko i na nią.
O innych więc zwierciadłach, nad to w którém odbija się zawsze kawałek brudnéj ściany, a czasem figlarny nosek Esterki, Szymszel nic a nic nie wié, tak jak zresztą nie wié o mnóztwie zjawisk i rzeczy, choćby dość pospolicie istniejących na téj ziemi, albowiem wyznać to muszę z wielkim wstydem, uczuwanym za tę postać obrazka mego – zakres rzeczy i zjawisk, znany Szymszelowi, jest niezmiernie ciasnym, jakkolwiek zresztą z nieświadomości téj rzeczy ziemskich, sprawiedliwością rządząc się, wyłączyć należy izbę, mającą dziesięć stóp długości a pięć szerokości, którą Szymszel zna dokładnie i we wszystkich jéj szczegółach, raz dla tego, że mięszka w niéj od lat dwunastu, następnie, iż niéma w niéj nic do poznawania, prócz dwóch łóżek, piętrzących się pościelą burakowéj barwy, ogromnego pieca z czarnym jak otchłań otworem, wiecznie przy piecu suszących się szmat odzieży, okienka w spróchniałych ramach, stołu pod okienkiem, stołków trzech, kota jednego i pięciorga dzieci.
Te ostatnie szczególniéj Szymszel zna dobrze, bo bardzo je kocha. Jakże-by ich zresztą mógł nie kochać, skoro są to wszystko dzieci zupełnie niepospolite, piękne na podziw, rozumne nad wiek, a dobre!… no, co tu już o tém gadać!… Gada jednak o tém długo i często Cipa, a Szymszel nie przeczy jéj bynajmniéj. Owszem, czuje on sam głęboko całą niepospolitość dzieci swych, i cieszy się nią nie mniéj od Cipy, choć w milczeniu, tworzącém sprzeczność z wymownością ich matki. Każde z dzieci sprawia mu tak wielkie, a coraz nowe pociechy! Esterka naprzykład iskrą jest, nie dzieckiem. Trzewiczki nosi ona tylko w sobotę, i to jakie! żal się Boże! wybrane z kosza staréj łachmaniarki, znoszone już przez bogate dzieci jakieś, czasem atłasowe, albo z cieniutkiéj, safianowéj skóreczki, czasem błękitne albo ponsowe, ale podarte bardzo, i sznurkami, zamiast tasiemek, związywane. Ale w trzewiczkach tych, lub bez nich, drobne jéj nóżki drepcą po izbie, wskakują na matczyny kuferek, skaczą po kamieniach, okrywających podwórko, a czasem zwieszają się na płocie, odgradzającym podwórko od sąsiedniego domowstwa, w ten sposób, że wydaje się, jak gdyby były tam bez swéj właścicielki; wyższa bowiem połowa ciała Esterki zwisa ku dołowi z jednéj strony płotu, a niższa z drugiéj. Włosy jéj, rozczochrane zawsze do ostatnich granic, wyglądają jak zwikłane z sobą kręte płomyki, a są tak wielkie, że mała okrągła, twarzyczka jéj, z kolorowym punkcikiem w miejscu ust, wydaje się pośród nich zupełnie malutką. Taką jest Esterka, trzecie z rzędu dziecko Szymszela.
Doskonale dobraną z nią parę tworzy brat jéj, młodszy o rok, Mendele, którego jedynemi indywidualnemi cechami zdają się być dotąd: spencerek z różowego płócienka i wiecznie z za niego wymykające się, a ku ziemi zwisające, białe tasiemki, na które-to tasiemki wciąż następując, Mendele, często pada i przeraźliwym krzykiem rozdziera nawskroś tę malutką ilość powietrza, która napełnia izbę i ciasne podwórko. Że jednak na krzyk ten nikt a nikt najmniejszéj uwagi nie zwraca, trwa on zazwyczaj krótko. Mendele samodzielnie powstaje z upadku, poprawia malutką jarmułkę na włosach, tak jak u siostry, ognistych i ogromnych, i w towarzystwie Esterki rozpoczyna na nowo po płotach, stosach śmiecia i różnych kołyszących się deskach, najrozmaitsze akrobatyczne ćwiczenia, na które Szymszel spogląda przez okno z cichym uśmiechem głębokiéj radości. Mendele zresztą skończy już, niestety! wkrótce tę, najpiękniejszą zapewne w życiu swém, epokę bezgranicznéj swobody i niezmąconéj wesołości; za parę miesięcy bowiem, będzie on już miał lat pięć, zmuszonym więc zostanie rozpocząć prawidłowo prowadzone kursa naukowe. I tak już z rozpoczęciem ich spóźnił się znacznie. Przed rokiem, coś około czwartéj rocznicy urodzin jego, była już mowa pomiędzy nim a rodzicami o posyłaniu go do Hederu. Podówczas przecież Mendele, na uczynione mu w téj mierze przedstawienie, w żaden sposób zgodzić się nie chciał. Nie chciał iść do hederu – i koniec. Schwycił się obu piąstkami za spodnicę matczyną, przysiadł, stopami wparł się w ziemię, wrzasnął ogromnie, strumień łez z błękitnych oczu na rumiane policzki wypuścił – i nie poszedł! Cipa gniewała się zrazu i martwiła wstrętem tym, okazanym przez czteroletniego syna do nauki, i przedstawiciela jéj Mełameda, o długiéj brodzie, plecach przygarbionych i ponurém wejrzeniu. Pocieszył ją jednak mąż, mówiąc:
– Kiedy ja byłem w jego wieku, ja po ulicach jeszcze biegałem i bawiłem się… jednak, ot do czego późniéj doszedłem… dojdzie i on kiedyś, a tymczasem niech jeszcze trochę podrośnie!
Starszy za to syn Szymszela, dziewięcioletni Enoch, od pięciu już lat uczęszcza do hederu, umié wybornie czytać po hebrajsku, biegły jest w znajomości Humeszu, czyli Mojżeszowego Pięcioksięgu, a od roku wstąpił już nawet na szczebel wyższéj całkiem nauki, rozpoczynając studya nad Talmudem i komentarzem Rasze. Niezwykłe to postępy! Cóż, kiedy czarne oczy wysmukłego dziecka rozwarły się téż niezwykle szeroko i, niezwykle głęboko zapadłe, świecą wśród ściągłéj, bladéj twarzy, blaskiem gorącym i tak jakoś smutnym, jakby się ciągle na coś skarżyły. Skarżył bo się téż z razu mały Enoch na srogość mełameda swego, pokazując uszy swe, tak zaczerwienione od częstego ich targania, że świeciły jako rubiny w gęstwi czarnych włosów. Cichutko mówił téż matce, że bolą go plecy i głowa: piérwsze od uderzeń melamedowéj pięści, druga od nadzwyczajnéj ilości wiedzy, gromadzącéj się w nazbyt małéj stosunkowo przestrzeni dziecięcego mózgu. Skargi te Enocha, nie otrzymując przecież żadnego pocieszającego rezultatu, ustały wkrótce.
Mełamed, nauczający Enocha, najtańszym był ze wszystkich Mełamedów, istniejących w mieście Ongrodzie, pomimo zaś, że wśród narodu żydowskiego istnieją Rotszyldowie i inni owi bardzo bogaci bankierowi, Szymszel i Cipa nie byli w możności opłacać Mełameda takiego, który-by z większą łagodnością charakteru i ogładą obyczajów łączył téż i większe wymagania. Enoch tedy, pomimo, że uczy się dobrze i umié bardzo wiele, ale nie uczuwa tego wewnętrznego zadowolenia, które towarzyszy zazwyczaj szczęśliwym podróżnikom po krainach wiedzy. Nie ma on wcale pozoru, ani szczęśliwego, ani zdrowego dziecka. Po powrocie z hederu, siaduje najczęściéj w kącie izby na ziemi. Zrudziałą czapeczkę nasuwa na czoło (bo bardzo nabożnym będąc, nie chce ani przez chwilę zostać z odkrytą głową) i, albo w zamyśleniu głębokiém rozgrzebuje pałeczką śmiecie, zalegające kąt izby, albo, trzymając na kolanach wielkiego burego kota, z wolna przesuwa po sierści jego małą,