warkocze, uśmiéchnęła się, podniosła główkę i zawołała:
– Śliczna jestem!
Potém zaśmiała się przeciągłym, śrebrnym śmiechem, i nuta walca wpół skoczna, wpół tęskna w tysiącznych spadach wypłynęła z różanych ustek. Za chwilę lekka, wesoła, zbiegała z szerokich schodów; biała sukienka owijała ją jak obłoczkiem, a myśl walcowym wirem krążyła około jednych wyrazów: w świat! w świat bogactwa! w świat blasku i wielkości!
Pan Andrzej usypiał w fotelu snem błogosławionych, pani Leokadya zamknęła książkę i z roztargnieniem patrzała przed siebie, Zofia zaś przechodziła od okna do okna, uderzała się wachlarzem po ręku, śliczne usta złożyła z wyrazem niezadowolenia, a na białém czole zarysowała się lekka zmarszczka.
– Mamo, – rzekła po chwili, zbliżając się do matki, – nudzę się!
Pani Swatowska podniosła głowę, spojrzała na córkę i odrzekła:
– Ma chère, każ konie założyć i jedź na spacer.
– Nie chcę jechać na spacer, mamo, – z niecierpliwością zawołała Zosia.
– Więc graj albo czytaj, – mówiła znów matka
– Oh, j'en ai assez muzyki i czytania! Chcę ludzi, towarzystwa, świata… nudzę się!
– Przyjedzie dzisiaj pan Warzecki, to cię rozerwie. Je crois, qu'il vous fait sa cour. Jeżeli się o ciebie oświadczy, wyjdziesz za niego, a będzie ci daleko weseléj. On jest bogaty i ma dobre w świecie stosunki. C'est un mariage tout à fait sortable pour vous.
Gdy pani Swatowska wymówiła te słowa, ocknął się pan Andrzej i przetarł oczy.
– O panu Warzeckim mowa, o ile się domyślam, – rzekł, poziéwając.
– Tak, – odpowiedziała pani Leokadya; – Zosia nudzi się, my dla niéj do miasta wyjechać nie możemy. Il faut la marier. Pan Warzecki, zdaje mi się, zupełnie odpowiada warunkom dobréj partyi. Znam jego krewnych na Wołyniu, ma piękny majątek et l'extérieur tout à fait distingué.
– Chłopoman! – mruknął pan Andrzej.
– To prawda, – mówiła znowu pani Leokadya, – que sa tournure d'esprit n'est pas taut à fait aristocratique. Niéma się jednak czém zastraszać. Pan Warzecki, choć chłopoman, gospodaruje dobrze, jak mówiła mi sąsiadka jego, marszałkowa Z. Cóż ty na to wszystko, Zosiu?
– Je trouve, maman, że pan Warzecki strasznie jest nudny ze swoją powagą. Bywa tu często; ani razu żadnéj miłéj nie powiedział mi grzeczności. Kiedym mówiła mu, że nudzę się na wsi, on, zamiast przyznawać, jak inni panowie, żem stworzona do wielkiego świata i uwielbień, a nie do ciszy wiejskiéj, zaczął prawić o książkach, pracy, o szczęściu i zadowoleniu w jakiémś uczuciu, jak mówił, serdeczném i gorącém. Myślałam, że usnę!… Mais enfin, quoique il m'assomme avec sa morale, gdybym była pewną, że po ślubie powiezie mię za granicę, a potém, że będziemy mieszkali w Warszawie, je serais prête à l'epouser.
– Bądź pewna, że tak będzie, – zawołała pani Swatowska. – Un homme de race, comment donc! C'est toujours si galant! zrobi, co zechcesz…
– Za prędko, za prędko, moje panie, – przerwał pan Andrzej. – Warzecki nie oświadczył się jeszcze o Zosię, a jeżeli się i oświadczy, trudno wprawdzie odrzucać taką partyą, przecież wolał-bym kogo innego na zięcia.
W téj chwili na szerokiéj drodze zbiegała z góry czwórka siwych koni, zaprzężonych do wołyńskiego wózka.
– Otóż i jedzie! – zawołała pani Leokadya.
– Ale nie pan Warzecki, – rzekła Zofia, patrząc w okno.
Pan Andrzej wstał i zaczął się téż przypatrywać. Czwórka szybko zbiegła z góry, i po chwili była już na dziedzińcu.
– To Michał Starski! – zawołał pan Andrzej, wytaczając się z salonu na spotkanie gościa.
– Michał! – powtórzyła pani Swatowska.
– Kuzynek Michaś! – zawołała Zofia.
Drzwi się otworzyły, i wszedł mężczyzna średniego wzrostu, szerokich ramion, z włosami jasnemi, wpadającemi w rudawy kolor, z okrągłemi, blado błękitnemi oczyma.
– Jak się ma ciocia? – rubasznie zawołał u drzwi i, zbliżywszy się, głośno ucałował rękę pani Swatowskiéj.
– Dzień dobry, kuzyneczko! – rzekł, zwracając się do Zofii. – Od roku nie widziałem kuzynki. Jakże wyładniała! Już, dalibóg, śliczna panna!
Zofia zimno podała rękę panu Michałowi, który złożył i na niéj głośny całus.
– Pewno bez obiadu? kiedyż z domu? jak się mają znajomi? – pytał pan Andrzej.
Gość usiadł, prosił o obiad i zaczęła się rozmowa.
Pan Michał Starski był krewnym pani Swatowskiéj. Silny, barczysty, z białém, szerokiém czołem i okrągłemi, rumianemi policzkami, był, w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, przystojnym mężczyzną; ale umysłowe kształcenie się swe skończył, niestety! na pięciu powiatowych klasach, i młodość przepędził śród polowań, jarmarków i odwiedzin sąsiadów lub krewnych. Po śmierci rodziców odziedziczył niewielki i zadłużony majątek ziemski. Mimo zaniedbanego wychowania i małego funduszu, piękne imię i liczne stosunki dały mu pewną pozycyą w świecie, i ogólnie utrzymywano, że, aby został całkiem porządnym człowiekiem, brakło mu tylko w układzie pewnych cech arystokratycznych, startych z niego śród jarmarków i hulanek z przyjaciołmi różnych sfer.
Niezbyt go téż lubiła za ten brak arystokratycznéj dystynkcyi pani Swatowska; ale pan Andrzej imponował sąsiadom pokrewieństwem ze Starskimi, lubił więc i pana Michała, który to imię nosił. Wiedząc o bardzo krytycznym stanie jego majątku, postanowił wydźwignąć Starskiego ze złych interesów, i za najstosowniejszy ku temu środek uznał wezwanie w pomoc bożka hymenu.
– Jakież tam u was urodzaje? – zapytał pan Andrzej.
– Złe; pszenica wymarzła, jarzyny poschły.
– A w Jałówce?
– Gorzéj niż wszędzie.
– To źle z tobą, panie Michale.
– Oj źle, źle panie Andrzeju. Kredytorowie na karku siedzą, niech ich dyabli wezmą! Trzeba będzie wziąć bizun za pas i pójść na ekonoma.
Pani Swatowska powąchała flakonik z perfumami.
– Fi donc! co téż to mówisz, kuzynku! – wyrzekła pogardliwie.
– Na ekonoma! fi donc! – powtórzyła Zosia.
– A i cóż uczynię, proszę cioci, jak mi Jałówkę zabiorą? A nastąpi to niezawodnie, bo długu bankowego mam zaległe dwie raty, prócz prywatnych opłat, których i nie zliczę. Sprzedadzą majątek z publicznego targu.
– Poczekaj, może się znajdzie na to rada, – odezwał się na to pan Andrzej. – Czy otrzymałeś mój list?
– Otrzymałem, i właśnie na wezwanie przybywam.
– Jeżeli tak, to wiész, że możesz tu doskonale się ożenić. Toby wszystko uratowało. Panna młodziutka, kaprysić nie będzie, a rodzice z chęcią wydadzą ją za ciebie, bo to parweniusze, Żytowscy, a ty przecież Starski. Posag zaś co się zowie!…
– Lolę Żytowską swatasz Michałowi? – rzekła pani Leokadya. – To dobra partya.
– A ile ma posagu? – spytał pan Michał.
– Dadzą