świadomości o sobie, bierna, jakby rzecz, a nie istota ludzka.
Taką była wdowa.
Weszła do izby i jak kamienny posąg stanęła przy drzwiach w smętnym majestacie. W klubie było dymno i parno; w powietrzu drgały jeszcze ostatnie dźwięki piosenki trochę rozpustnej i rubasznej zarazem, a na owem nieczystem tle zakwitła wdowa, jak wodny kwiat na mętnej fali. Uciszyło się. Szanowano ją tam – w jej obecności nawet Augustynowicz stawał się znośnym; niektórzy pamiętali Potkańskiego, inni schylali głowy przed jej nieszczęściem, byli i tacy, co czcili w niej piękność! Zebranie przybrało tedy przyzwoitszy pozór.
Gustaw podsunął przybyłej krzesło i, zdjąwszy z niej szal ciepły, odszedł w kąt do Szwarca, który zajęty i zdziwiony, zwracał na nią błyszczące oczy.
Gustaw począł rozmowę ze Szwarcem.
– To ona! – rzekł półgłosem.
– Rozumiem.
– Nie pokazuj jej się bardzo. Biedactwo! każda nowa twarz sprawia zawód, wciąż szuka męża.
– Dawno ją znasz?
– Drugi rok. Na ślubie Potkańskiego byłem świadkiem i drużbą (Gustaw uśmiechnął się gorzko). Po jego śmierci widuję ją codzień.
– Mówił mi Wasilkiewicz, że dałeś jej pomoc i opiekę.
– Dałem, nie dałem; musiał się tem ktoś zająć, to ja się zająłem, ale taka też to i opieka. Rób, co chcesz, pracuj, lataj, zabiegaj – bieda i bieda! Ot, czasem rozpacz ogarnia.
– A rodzina?
– Jaka?
– Jego?
– Krzywdzą ją! – wołał gwałtownie Gustaw.
– Ale to bogaci ludzie podobno?
– Krzywdzą ją! Panki! nabożnisie! Jeszcześmy nie skończyli; długo popamiętają krzywdę tego gołębia. Słuchaj, Szwarc! żeby maleńkie dziecko z tego rodu prosiło mnie o kawałek chleba z głodu, tobym go wolał psu rzucić!
– Romanse!
– Szwarc, nie krzywdź mnie! Ja biedny człowiek słów nie marnuję; ale Potkański już w szpitalu, przed sama śmiercią oprzytomniał trochę i powiada: „Gustawie, zostawiam ci żonę, przyjmij ją.” Powiadam: „Biorę ją w opiekę.” On pyta: „Nie dasz jej głodu mrzeć?” Mówię: „Tak!” On znowu: „Nie daj, pomścij, jakby ją kto chciał krzywdzić”. Ja na to: „Jak mi Bóg i życie miłe, pomszczę!” Potem zgasł jak gromnica – ot, masz wszystko!
– Nie wszystko! nie wszystko, bracie!
– Mówił ci i resztę Wasilkiewicz. To dobrze! Powtórzę ci toż samo: Nie mam nikogo na świecie: ani ojca, ani matki, sam bieduję z dnia na dzień, a z życiem wiąże mnie (pokazał oczyma wdowę) ta jedna.
A tu mało świadomy jeszcze Szwarc miał sposobność ocenić to, co jest namiętność, gdy wzbierze w młodej piersi i ognia do krwi doleje. Ów suchy i skurczony Gustaw zdawał się w tej chwili nabierać sił i życia, zdawał się wyższym i mężniejszym, wstrząsnął włosami jak lew grzywą, na twarz wystąpił rumieniec.
– No, panowie! – zabrał głos Wasilkiewicz – godzina późna, a nie wszystkich czeka sen po wyjściu stąd. Jeszcze jedna nasza piosneczka, a potem, kto wola, dobra noc!
Siedzący przy fortepianie, o dziewiczej twarzy, młodzieniec wziął kilka znanych akordów; wkrótce zabrzmiała, z początku na kilka, potem na cały chorał młodych głosów rozłamana, miła młodzieży piosenka: „Gaudeamus”.
Szwarc zbliżył się więcej, niż inni, do fortepianu. Stał bokiem odwrócony do wdowy, pod światło, ale kinkiet, wiszący przy ścianie, obrzucał profil jego, jakby jedną ognistą linią. Za chwilę promienie oczu wdowy padły na ową linię, niespokojnie wiążąc ją z własnemi myślami; nagle podniosła się blada jak marmur, z gorączkowem światłem w oczach i, wyciągnąwszy ręce przed siebie, krzyknęła:
– Kazimierzu mój, znalazłam cię!
W głosie jej czuć było nadzieję, trwogę, radość i przebudzenie. Ucichło. Wszystkich oczy zwróciły się na Szwarca, i tych, którzy znali Potkańskiego, dreszcz przebiegł. W świetle i cieniu ta, wysoka, silna postać była jakby odbiciem postaci Potkańskiego.
– Nie spostrzegłem się – mruczał Gustaw, wracając o świcie do domu – hm! no, już jej przeszło, ale gorączka była!… Podobny jest w istocie… Niech to dyabli porwą!… A dusi mnie dziś w piersiach przeklęcie.
II
Szwarc długo się namyślał nad wyborem wydziału.
– Dałem sobie uczciwe słowo honoru, że się nie zmarnuję w życiu, dlatego myślę – mówił Wasilkiewiczowi.
A to już trzeba przyznać, że uniwersytet wabił go nie na żarty. Z różnych stron świata, jakby stada żórawi, ciągnęła tam młodzież. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili czerpać w spragnione głowy. Zabiegali tam ludzie wedle nauki, jak pszczoły wedle miodu; kupili się, rozpraszali i tłumnie chodzili; czerpali z nauki, czerpali z siebie, czerpali z życia; oddawali ją i odbierali napowrót; zamykali ją lub rozrzucali, szli naprzód, stawali, padali, zwyciężali i łamali się z nią; kąpiąc się w tem morzu, tonęli niektórzy, inni wypływali. Ruch, gwar – życie panowało niezmierne. Uniwersytet był to niby wspólny matecznik, gdzie miały się zapładniać mózgi; coś nakształt wrzątku, kipiącego rozumem i młodością. Otwierał się co rok, wydając dojrzałe owoce, a przyjmując natomiast nowe szczepy. Ludzie rodzili się tam raz drugi. Pięknie było patrzeć, jak owa młodzież nakształt fal wodnych wylewała się stamtąd na świat corocznie, niosąc ciemnym światło, niby żywność glebie ludzkiej. Na takie to morze dostała się łódka życia Szwarca, gdzie miał zawinąć? Różne fakultety, niby porty, nęciły go. Gdzie się kierować? Długo namyślał się, wreszcie wpłynął.
Wybrał fakultet medyczny.
– Niech się co chce dzieje, muszę być i bogatym – powiedział, rozstrzygnąwszy kwestyę wydziału.
A było tego wahania tyle dlatego, że Szwarca, jako otwartą głowę, niezmiernie obchodziły tajemnice nauki. Ciągnęła go i literatura i prawo, nauki przyrodnicze uważał za tryumf myśli ludzkiej. Co do tych nauk, opinię tę wyniósł jeszcze ze szkół. Był tam młody nauczyciel chemii, wielki entuzyasta, ten wychodzącym ze szkół uczniom swoim powiedział pewnego razu, położywszy rękę na sercu:
– Wierzcie mi, moi drodzy, że po za naukami przyrodniczemi istnieje tylko gadanina.
Wprawdzie i prefekt, kończąc rekolekcye, zapewniał, że tylko nauka kościelna prowadzi człowieka do szczęśliwości wiekuistej, ale Szwarc, którego prefekt już wówczas nazywał „wszetecznym kacerzem”, zrobił tak brzydki grymas, że z jednej strony wzbudził śmiech we wszystkich obecnych, z drugiej ściągnął słuszne po części gromy na swą głowę.
Wybrał tedy fakultet medyczny.
Zresztą podziałał nań w tym względzie Wasilkiewicz. Ten Wasilkiewicz, sam student, miał słusznie czy niesłusznie ogromny wpływ na młodzież. Zdarzyło się, że na pogawędce studenckiej jakiś gramatyk filolog z większa hipokryzyą niżeli szczerością dowodził, że człowiek, który się odda nauce, powinien jej jednej poświęcić samego siebie, zapomnieć o świecie i szczęściu, a wcielić się w nią, być tylko jej wyrazem, zasadą, słowem. Więcej w tem dowodzenia było fałszywego zapału i nadętości, niż prawdy.
– Mówiono – prawił mówca – że rybak islandzki zapatrzył się w blask zorzy północnej i nie bronił się prądom. Fale go niosły na głębię, a on z oczyma utkwionemi w zorzę stał cały czerwony w jej promieniach, aż wreszcie porwał