Генрик Сенкевич

Rodzina Połanieckich


Скачать книгу

serdecznie i począł mówić tak prędko, jak się zwykle mówi w chwilach powitania:

      – Dzień dobry drogiej pani. Mam powóz. Mogą panie zaraz jechać; mój służący odbierze rzeczy, proszę tylko o kwit. W domu czekają z herbatą. Proszę o kwit. Panna Pławicka jest tu także.

      Panna Pławicka czekała istotnie przed wagonem i obie z panią Emilią poczęły ściskać sobie ręce z twarzami pełnemi uśmiechów. Litka patrzyła przez chwilę na pannę Marynię, jakby wahając się, potem jednak i ona rzuciła się jej na szyję ze zwykłą dawniejszą serdecznością.

      – Maryniu, pojedziesz z nami na herbatę – mówiła pani Emilia. – Nas czekają, a ty musisz być naczczo. Dobrze? prawda?

      – Jesteście pewno zmęczone, jechałyście całą noc.

      – I spałyśmy od granicy, jak zabite, a zbudziwszy się, miałyśmy czas ubrać się i umyć. W każdym razie musimy wypić herbatę, więc nam nic nie przeszkodzisz.

      – Zatem dobrze. Z największą radością.

      Lecz Litka poczęła ciągnąć za suknię matki.

      – Mamusiu, a pan Stach?

      – Ale naturalnie, że i pan Stach także. On myślał o wszystkiem, dzięki jemu znajdziemy wszystko przygotowane, więc musi z nami jechać.

      – Musi! musi! – zawołała Litka, zwracając się ku niemu.

      A on począł się przekamarzać:

      – Otóż nie musi, ale chce.

      I po chwili wszyscy czworo siedzieli w powozie. Połaniecki był w wybornym humorze, mając naprzeciw Marynię, a przy sobie małą Litkę. Zdawało mu się, że jasność poranku wchodzi w niego i że zaczynają się dla niego lepsze dni. Czuł, że odtąd będzie należał do małego kółka istot, związanych z sobą życiem towarzyskiem i przyjaźnią, w tem zaś kółku będzie i Marynia. Oto już teraz siedziała naprzeciw niego, blizka jego oczu, i blizka przyjaźnią, jaką oboje czuli dla pani Emilii i Litki.

      Tymczasem wszyscy czworo rozmawiali wesoło.

      – Co się stało, Emilko – pytała Marynia – żeś przyjechała wcześniej?

      – Litka tak codzień prosiła, żeby wracać!

      – Nie lubisz zagranicy? – pytał Połaniecki.

      – Nie.

      – Tęskniłaś za Warszawą?

      – Tak.

      – A za mną? co? Mów zaraz, bo będzie źle!

      Litka spojrzała na matkę, na Marynię, na Połanieckiego i wreszcie odrzekła:

      – I za panem Stachem także.

      – Masz za to! – rzekł Połaniecki.

      I, porwawszy jej rączkę, usiłował ją pocałować, a ona broniła się, jak mogła.

      Wreszcie pochowała rączki, on zaś, zwróciwszy się do Maryni i okazując swoje zdrowe, białe zęby, rzekł:

      – Bo widzi pani, my ciągle wojujemy, ale się lubimy.

      – Tak zwykle bywa – odrzekła panna Marynia.

      A on popatrzył jej w oczy szczerze i prosto:

      – Ej, żeby to tak zwykle bywało!

      Panna Marynia zarumieniła się zlekka i spoważniała, lecz nie odrzekła nic i poczęła rozmawiać z panią Emilią.

      Połaniecki zaś zwrócił się do Litki:

      – A gdzie profesor Waskowski? Pojechał do Włoch?

      – Nie. Został w Częstochowie i pojutrze wraca.

      – Zdrów?

      – Zdrów.

      Tu dziewczynka popatrzyła na swego przyjaciela i rzekła:

      – Ale pan Stach schudł, mamo, prawda?

      – Istotnie pan zmizerniał – rzekła pani Emilia.

      Połaniecki był nieco zmieniony, bo źle spał, a przyczyna jego bezsenności siedziała przed nim w powozie. Lecz począł się tłómaczyć kłopotami i pracą w biurze. Tymczasem zajechali przed mieszkanie pani Emilii.

      Przez chwilę, gdy pani Emilia poszła witać się ze służącemi, a Litka wybiegła za nią, Połaniecki i panna Marynia zostali sami w salce jadalnej.

      – Pani tu chyba nie ma bliższej znajomości, niż pani Emilia? – spytał Połaniecki.

      – Ani bliższej, ani tak kochanej.

      – W życiu potrzeba jest dobroci, a ona jest bardzo dobra i życzliwa. Ja, naprzykład, który nie mam rodziny, uważam ten dom za rodzinny. Inaczej mi wygląda Warszawa, gdy te panie tu są…

      Poczem, mniej już pewnym głosem, dodał:

      – Tym razem cieszę się także z ich przyjazdu dla pani i dlatego, że wreszcie będzie między nami coś wspólnego i zgodnego.

      Tu począł patrzeć na nią z prośbą w oczach, jakby jej chciał powiedzieć: „Ja tak nie mogę żyć! Podaj mi rękę na zgodę, bądź dobrą i dla mnie, skoro nam się zdarzył dzień tak miły.”

      Lecz ona, właśnie dlatego, że nie mogła być dla niego zupełnie obojętną, szła coraz bardziej w kierunku niechęci. Im okazywał większą dobroć serca, im bardziej był sympatyczny, tem jego postępowanie z nią wydawało jej się bardziej niesłychanem i tem bardziej uraza zwiększała się w jej sercu.

      Mając naturę delikatną, a przytem raczej lękliwą, i odczuwając rzeczywiście, że odpowiedź zbyt niechętna popsułaby harmonię dnia, wolała milczeć; lecz on nie potrzebował odprawy w słowach, albowiem w oczach jej wyczytał, co następuje:

      – Im mniej będziesz się starał naprawić nasze stosunki, tem one będą lepsze, a będą najlepsze wówczas, gdy będą jak najdalsze.

      I radość jego zgasła w jednej chwili, zastąpił ją tylko gniew i żal, jeszcze od gniewu silniejszy, bo płynący jednocześnie z tego niezwalczonego niczem uroku, któremu Połaniecki poddawał się coraz silniej, i z przeświadczenia, że istotnie rozdział między nim a Marynią staje się codzień głębszy.

      I ot, patrząc teraz na jej słodką i dobrą twarz, czuł, że staje ona mu się równie drogą, jak niepowrotnie straconą.

      Przybycie Litki położyło koniec tej chwili ciężkiej dla niego nad wyraz. Dziewczynka wbiegła z wielką radością, z czupryną w nieładzie, ze śmiechem na ustach, lecz, spostrzegłszy ich, stanęła nagle i poczęła spoglądać to na jedno, to na drugie, swemi ciemnemi oczyma – i wreszcie siadła cicho przy stoliku z herbatą. Wesołość jej znikła także, chociaż Połaniecki, zamknąwszy ból w sercu, starał się być w czasie śniadania rozmowny i wesoły.

      Prawie jednak nie zwracał się już do Maryni. Zajmował się wyłącznie panią Emilią i Litką – i dziwna rzecz: Marynia odczuła to jednak, jak przykrość. Do szeregu uraz przybyła jedna więcej.

      Nazajutrz pani Emilia z Litką były wieczorem na herbacie u Pławickich. Pan Pławicki zaprosił i Połanieckiego, który nie przyszedł. I taka jest natura ludzka, że to znów dotknęło Marynię. Niechęć, tak jak miłość, potrzebuje mieć blizko osobę, przeciw której się zwraca. Marynia mimowoli spoglądała cały wieczór ku drzwiom, gdy zaś nadeszła godzina, w której stało się już pewnem, że Połaniecki nie przyjdzie, poczęła kokietować Maszkę, tak, że przejęła zdziwieniem panią Emilię.

      XII

      Maszko był człowiekiem bardzo sprytnym, ale zarazem pełnym miłości własnej; nie miał zresztą żadnego powodu nie brać wprost za dobrą monetę uprzejmości, jaką okazywała mu Marynia. Niejednakowy jej stopień