Генрик Сенкевич

Rodzina Połanieckich


Скачать книгу

ale do niczego. Zjada chleb – i na tem koniec. Żeby przynajmniej był przytem wesoły, ale on jest w gruncie rzeczy melancholik. Zapomniałem powiedzieć: i kocha się w pani Emilii.

      – Emilka dużo przyjmuje? – spytała panna Marynia.

      – Nie. Bywam ja, Waskowski, bywa Bukacki, no i jeszcze Maszko, adwokat, ten, co to kupuje i sprzedaje majątki ziemskie.

      – Ona pewnie i nie bardzo może przyjmować, bo dużo czasu musi poświęcać Litce.

      – Biedactwo drogie – rzekł Połaniecki – Pan Bógby dał, żeby jej przynajmniej pomógł ten Reichenhall!

      I wesoła twarz jego pokryła się w jednej chwili prawdziwym smutkiem. Teraz panna Marynia spojrzała na niego oczyma, pełnemi sympatyi – i z kolei pomyślała po raz drugi:

      – On jednak musi być naprawdę dobry.

      A pan Pławicki zaczął mówić, jakby sam do siebie:

      – Maszko, Maszko… Ten także kręcił się koło Maryni. Ale ona go nie lubiła. Co do majątków, ceny teraz takie, że pożal się Boże.

      – Właśnie Maszko twierdzi, że w tych warunkach dobrze jest kupować.

      Tymczasem obiad się skończył i przeszli do salonu na kawę, podczas której pan Pławicki dworował sobie z pana Gątowskiego, co zwykł był czynić w chwilach dobrego humoru i co młody człowiek znosił cierpliwie ze względu na pannę Marynię, ale z miną, która zdawała się mówić: „Ej, żeby nie ona, wytrząsłbym z ciebie wszystkie kości!” Po kawie panna Marynia siadła do fortepianu, podczas gdy ojciec kładł pasyansa. Grała nieszczególnie, ale jej jasne i spokojne czoło ładnie rysowało się nad pulpitem. Koło piątej pan Pławicki spojrzał na zegarek i rzekł:

      – Jamiszowie nie przyjeżdżają.

      – Przyjadą jeszcze – odpowiedziała Marynia.

      Ale on od tej pory ciągle spoglądał na zegarek i co chwila ogłaszał nowinę, że Jamiszowie nie przyjeżdżają. Nakoniec koło szóstej rzekł grobowym głosem:

      – Musiało się zdarzyć nieszczęście.

      Połaniecki stał w tej chwili koło panny Maryni, która rzekła przyciszonym głosem:

      – Oto i bieda! Tam się pewnie nic nie stało, ale papa będzie do wieczora w złym humorze.

      Połaniecki chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, że za to nazajutrz, jak się wyśpi, to będzie w dobrym, ale widząc istotną troskę na twarzy panny, odrzekł:

      – To, ile pamiętam, niedaleko: niech pani pośle kogo dowiedzieć się, co się stało.

      – Możeby posłać kogo, papo?

      Lecz on odpowiedział z goryczą:

      – Zbytek łaski. Pojadę sam.

      I, zadzwoniwszy na służącego, wydał polecenie, by zaprzęgano. Poczem zastanowił się przez chwilę i rzekł:

      – Enfin, na wsi zawsze może się trafić, że ktoś przyjedzie i zastanie moją córkę samą. To nie miasto. Przytem jesteście krewni. Ty, Gątowski, możesz mi być potrzebny, więc bądź łaskaw pojechać ze mną.

      Wyraz najwyższej niechęci i niezadowolenia odbił się na twarzy młodego człowieka. Przeciągnął ręką po swej płowej czuprynie i rzekł:

      – Nad stawem jest wyciągnięte czółno, którego ogrodnik nie może zepchnąć; obiecałem pannie Maryi, że je zepchnę, tylko ostatniej niedzieli nie puściła mnie, bo lało, jak z cebra.

      – To skocz i spróbuj, do stawu trzydzieści kroków, za parę minut wrócisz.

      Gątowski, rad nie rad, wyszedł do ogrodu, pan Pławicki zaś, nie zwracając uwagi na Połanieckiego i córkę, powtarzał, chodząc po pokoju:

      – Newralgia w głowie, założyłbym się, że newralgia w głowie; Gątowski, w razie potrzeby, może skoczyć po doktora. Ten safanduła, ten radca bez rady, pewnoby nie posłał.

      I, potrzebując widocznie wywrzeć na kimś swój zły humor, dodał, zwracając się do Połanieckiego:

      – Nie uwierzysz, co to za cymbał!

      – Kto taki?

      – Jamisz.

      – Ale, papo… – zaczęła panna Marynia.

      Lecz pan Pławicki nie dał jej skończyć i rzekł ze wzrastającym złym humorem:

      – Wiem! Nie podoba ci się to, że ona okazuje mi trochę przyjaźni i troskliwości. Czytaj sobie artykuły rolnicze pana Jamisza, uwielbiaj go, stawiaj mu posągi, ale pozwól mi mieć moje sympatye.

      Tu Połaniecki mógł podziwiać istotną słodycz panny Maryni, gdyż, zamiast się zniecierpliwić, podbiegła do ojca i, podsuwając czoło pod jego uczernione wąsiki, rzekła:

      – Zaraz zaprzęgną, zaraz! Może trzeba, żebym i ja pojechała, a tymczasem niech się brzydki tatuś nie gniewa, bo sobie zaszkodzi.

      Pan Pławicki, który rzeczywiście był do niej mocno przywiązany, pocałował ją w czoło i rzekł:

      – Wiem, że w gruncie rzeczy masz dobre serce, ale co tam znów Gątowski robi?

      I przez otwarte drzwi ogrodowe począł wołać na młodego człowieka, który też powrócił niebawem zmęczony i rzekł:

      – W środku stoi woda i za daleko wyciągnięte; próbowałem i nie mogę.

      – To bierz czapkę i ruszajmy, bo słyszę, że zajechali.

      W chwilę potem młodzi ludzie zostali sami.

      – Papa przywykł do trochę wykwintniejszego towarzystwa, niż jest na wsi – rzekła panna Marynia – więc dlatego lubi panią Jamiszową, ale i pan Jamisz jest bardzo zacny i rozumny człowiek.

      – Widziałem go w kościele. Wydał mi się, jakby przybity.

      – Bo naprawdę, to on jest chory, a przytem bardzo zapracowany.

      – Tak, jak pani.

      – Nie. Pan Jamisz doskonale prowadzi gospodarstwo, a przytem dużo pisuje o rzeczach rolniczych. Naprawdę jest to lumen naszej okolicy. I taki zacny człowiek! Ona również dobra kobieta, tylko dla mnie nieco przesadna.

      – Ex-piękność!

      – Tak. Przyczynia się też do jej przesady i to ciągłe życie na wsi, przez które się trochę rdzewieje. Myślę, że w mieście wszystkie dziwactwa ludzkie i śmieszności ścierają się wzajemnie, a na wsi łatwiej ludzie zmieniają się w oryginałów. Zwolna odwyka się od towarzystwa, zachowuje się jakiś przestarzały sposób w obejściu z ludźmi i dochodzi się do przesady. My wszyscy musimy się ludziom z wielkich miast wydawać zardzewiali i trochę śmieszni.

      – Nie wszyscy. Bynajmniej! – odpowiedział Połaniecki. – Pani naprzykład – bynajmniej!

      – Więc to przyjdzie z czasem – odpowiedziała z uśmiechem.

      – Czas może także przynieść zmiany.

      – U nas tak mało się zmienia – i najczęściej na gorsze.

      – Ale w życiu panien wogóle zmiany są przewidywane.

      – Chciałabym naprzód, byśmy z papą mogli przyjść do ładu z Krzemieniem.

      – Więc ojciec i Krzemień, to dwa główne, jedyne cele w życiu pani?

      – Tak. Ale mało mogę pomódz, bo się mało znam na czemkolwiek.

      – Papa, Krzemień – i nic więcej! – powtórzył Połaniecki.

      Nastała chwila przerwy w rozmowie, po której panna Marynia spytała Połanieckiego, czy nie zechce pójść