pozaszkolnych banda przeróżnych dzieci biegała tam i kłóciła się wśród ostrych wrzasków niemających nic wspólnego z wesołością. Pokój człowieczka wychodził na podwórze i odznaczał się bardzo wielkim kredensem; lokator wynajmował ten pokój z meblami od dwóch starych panien, które za skromnym wynagrodzeniem szyły suknie dla klienteli złożonej przeważnie ze służących. Zaopatrzył kredens w wielką kłódkę, poza tym był to lokator wzorowy, niesprawiający żadnego kłopotu i niewymagający właściwie żadnych posług. Jego dziwactwa polegały na tym, że musiał być zawsze obecny przy zamiataniu pokoju, a wychodząc, zamykał drzwi i brał klucz z sobą.
Ossipon ujrzał w myśli na szczycie omnibusu te okulary w czarnej oprawie; oto suną wzdłuż ulic, a ich zarozumiałe błyski padają tu i ówdzie na ściany domów lub na głowy nieświadomego tłumu płynącego chodnikami. Cień bladego uśmiechu zmącił linię grubych warg Ossipona, który wyobraził sobie, że ściany domów się chwieją, a ludzie uciekają co sił na widok tych okularów. Gdybyż wiedzieli! Cóż by to była za panika! Mruknął pytająco:
– Dawno tu siedzicie?
– Coś około godziny – odrzekł tamten niedbale i znów pociągnął łyk czarnego piwa. Jego ruchy – sposób, w jaki ujmował kufel, sam akt picia, sposób, w jaki stawiał ciężkie naczynie i krzyżował ręce – wszystko zdradzało stanowczość i niezawodną precyzję; natomiast wielki, muskularny Ossipon, pochylony naprzód z wlepionymi w człowieczka oczyma i wysuniętymi wargami, w porównaniu do tamtego wyglądał jak wcielenie niepewności i zaciekawienia.
– Około godziny – powtórzył. – Więc może jeszcze nie wiecie o nowinie, którą słyszałem przed chwilą na ulicy. Co?
Człowieczek uczynił głową nieznaczny ruch przeczący. Ale ponieważ nie okazał żadnego zainteresowania, Ossipon ośmielił się dodać, że usłyszał ową nowinę akurat przed wejściem do kawiarni. Mały roznosiciel gazet wrzasnął mu ją w samo ucho, a że Ossipon nie był przygotowany na fakt tego rodzaju, bardzo nim to wstrząsnęło i wyprowadziło go z równowagi. Musiał tu zajść, bo zaschło mu w gardle.
– Nie przypuszczałem nigdy, że was tu zastanę – dodał, wciąż szeptem, z łokciami opartymi o stół.
– Zachodzę tu czasami – rzekł tamten, nie zmieniając ani na jotę wyzywającego chłodu obejścia.
– To nadzwyczajne, że właśnie wy o tym nie słyszeliście – ciągnął barczysty Ossipon. Powieki jego roziskrzonych oczu zatrzepotały nerwowo. – Właśnie wy – powtórzył, ciągnąc tamtego za język. Ta widoczna powściągliwość Ossipona zdradzała niewiarygodną i zagadkową nieśmiałość wielkiego draba w stosunku do spokojnego człowieczka, który szorstkimi, pewnymi ruchami podniósł znów szklany kufel, napił się, postawił go z powrotem. I to było wszystko.
Ossipon czekał chwilę na próżno na jakieś słowo lub gest, siląc się na sztuczną obojętność. Ściszył głos jeszcze bardziej i rzekł:
– Czy wy dajecie ten wasz proch każdemu, kto was o to poprosi?
– Moją niewzruszoną zasadą jest nie odmawiać nigdy nikomu… póki mam przy sobie choć szczyptę – odrzekł człowieczek stanowczym tonem.
– To jest wasza zasada? – spytał Ossipon.
– To jest moja zasada.
– I uważacie to za rozsądne?
Wielkie, okrągłe okulary, które nadawały wybladłej twarzy człowieczka wyraz niewzruszonej pewności siebie, tkwiły naprzeciw Ossipona niby bezsenne, nieruchome oczy błyskające zimnym ogniem.
– Bezwzględnie. Zawsze. We wszystkich okolicznościach. Cóż by mnie mogło od tego powstrzymać? Dlaczego nie mam tego robić? Dlaczego mam się wahać?
Ossipon jak gdyby sapnął dyskretnie.
– Czy chcecie powiedzieć, że dalibyście waszego towaru nawet szpiclowi, gdyby przyszedł i poprosił?
Człowieczek uśmiechnął się z lekka.
– Niech któryś z nich spróbuje, a wtedy zobaczycie – odpowiedział. – Znają mnie, ale ja znam także każdego z nich. Nie zbliżą się do mnie, nie ma obawy.
Jego cienkie, sine wargi zacisnęły się mocno. Ossipon podjął znowu:
– Ale mogliby kogoś podesłać i nabić was w butelkę. Czy wy tego nie rozumiecie? Mogliby to w ten sposób od was wydostać, a potem was zaaresztować z dowodem w ręku.
– Z dowodem czego? Chyba tego, że handluję materiałami wybuchowymi bez pozwolenia. – Miało to być pogardliwe szyderstwo, lecz wyraz szczupłej, chorowitej twarzy nie zmienił się, a ton głosu był niedbały. – Nie będą się kwapili mnie zaaresztować. Wątpię, aby któryś z nich zgłosił się po rozkaz aresztowania. Choćby i najdzielniejszy. Nikt się nie zgłosi.
– Dlaczego? – zapytał Ossipon.
– Bo wiedzą bardzo dobrze, że nigdy się nie rozstaję z ostatnią garścią swego towaru. Mam go zawsze przy sobie. – Dotknął lekko surduta na piersi. – W grubym szklanym flakonie – dodał.
– Słyszałem o tym – rzekł Ossipon z odcieniem podziwu w głosie. – Ale nie wiedziałem, że…
– Oni wiedzą – przerwał cierpko człowieczek, opierając się plecami o krzesło, które górowało oparciem nad jego małą głową. – Nie zaaresztują mnie nigdy. Ten kawał nie opłaciłby się żadnemu policjantowi. Uporanie się z takim człowiekiem jak ja wymaga bezinteresownego bohaterstwa, bohaterstwa bez sławy.
Znowu zacisnął usta z miną bardzo pewną siebie. Ossipon powściągnął ruch zniecierpliwienia i odparł:
– Albo zuchwałości… albo po prostu nieświadomości. Mogliby powierzyć to zadanie komuś, kto nie wie, że nosicie w kieszeni dość materiału wybuchowego, aby wysadzić w powietrze siebie i wszystko naokoło w promieniu sześćdziesięciu jardów.
– Nie twierdziłem nigdy, że nie można mnie usunąć – odparł tamten. – Ale to by nie było aresztowanie. Przy tym nie takie to łatwe, jak się zdaje.
– Et! – zaprzeczył Ossipon. – Nie bądźcie tacy pewni siebie. Któż zaręczy, że z pół tuzina policjantów nie skoczy na was z tyłu na ulicy? Gdyby wam przygwoździli ręce do boków, to byście nie mogli nic zrobić… no bo jakże?
– Owszem, mógłbym. Wychodzę rzadko o zmroku – rzekł obojętnie człowieczek – i nigdy bardzo późno. Trzymam rękę na gumowej gruszce, którą noszę zawsze w lewej kieszeni spodni. Naciśnięcie tej gruszki oddziaływa na zapalnik w środku flakonu, znajdującego się w przedniej kieszeni marynarki. Na takiej samej zasadzie jest zbudowana migawka aparatu fotograficznego. Rurka prowadzi w górę do…
Szybkim ruchem uchylił marynarkę i Ossipon zobaczył gumową rurkę podobną do cienkiej brunatnej glisty, wychodzącą z kamizelki, z otworu pachy, i zanurzoną w wewnętrznej przedniej kieszeni marynarki. Odzienie człowieczka, nieokreślonego brązowego koloru, było wytarte i poplamione, pełne kurzu w załamkach; dziurki od guzików były obszarpane.
– Zapalnik jest częściowo mechaniczny, a częściowo chemiczny – wyjaśnił człowieczek z niedbałą łaskawością.
– Działa oczywiście natychmiast? – szepnął Ossipon z lekkim dreszczem.
– Ale gdzież tam – wyznał tamten z niechęcią, która wykrzywiła mu usta jakby skurczem bólu. – Całych dwadzieścia sekund musi upłynąć od chwili, gdy nacisnę gruszkę, aż do chwili wybuchu.
– Fiu! – gwizdnął Ossipon, do reszty przerażony. – Dwadzieścia sekund! Okropność! I wy uważacie, że moglibyście to wytrzymać? Ja bym zwariował.
– Dziura by się w niebie nie zrobiła. Oczywiście jest to słaba strona tego