dziécię, druga jak dziéwczę drażniące się z kochankiem, inna się śmieje i szydzi, niektóre modlą, a wielkie wodospady dumnie hałasują, że je w niewolę wprzężono. Nieinaczéj grzmiałyby, gdyby głos miały, te posągi zwyciężonych królów, z obciętemi rękami, spętane, co leżą podruzgotane na Kapitolu.
Urok téj nocy letniéj w Rzymie musiał czuć hrabia August, gdy wyszedłszy z Via Sistina, puścił się wolnym krokiem ku mieszkaniu swojemu. Hr. Filipa, natrętnie mu towarzyszącego, zdawał się nie widziéć.
Podszedłszy kroków kilka, stanął i zamyślił się.
– Co prawda, to prawda – odezwał się hrabia Filip – w tym Rzymie nawet spać się położyć niepodobna w przyzwoitéj porze. Pomijam to, że noce wściekle są gorące, że komarów pozbyć się niepodobna; ale co to za noc!
Zagadnięty hr. August nic nie odpowiedział. Drażniło to jego towarzysza; przysunął mu się do samego boku.
– Hrabia pewnie myślisz jeszcze małą odbyć przechadzkę. Jest to rzecz miła, ale zawsze bezpieczniéj być we dwóch, niż samemu. Ja chętnie towarzyszyć mu będę.
Milcząc, hrabia August dał na to przyzwolenie.
Szli daléj bardzo powoli. Siwowłosy nie zdawał się usposobionym do zamiany nietylko myśli, ale nawet słów obojętnych.
Filip znowu milczéć nie umiał. Niektórzy znajomi jego utrzymywali, że myślićby nie mógł inaczéj, jak głośno.
– Pani Liza! – zawołał po chwili – jak bóstwo nieśmiertelna; zawsze jest młodą, zawsze uroczą!
Wiedział zapewne, że na tę uwagę nie otrzyma żadnéj odpowiedzi, bo zaledwie mały zrobiwszy przestanek przez grzeczność, natychmiast ciągnął daléj:
– Ma pewnie lat trzydzieści; pomimo to momentami zdaje się zaledwie rozkwitającém młodém dziéwczęciem. Co to za kobiéta! co za urok w niéj!
Zamilkł trochę znowu i jakby się obawiał, aby mu słowa nie odebrano, wnet ciągnął daléj z pośpiechem:
– Dla mnie w niéj co jest najbardziéj niepojętém, to że ma w sobie dwie różne istoty, obie równo zachwycające, najcudniéj łączące się w jednę, choć wcale do siebie niepodobne. Czasem bywa złamaną życiem i cierpieniem, prawdziwą wdową po wszystkich złudzeniach; niekiedy dziéweczką i klaszcze w dłonie… nic nie zna, a wszystkiego pragnie.
– Bardzo to trafne – rzekł lakonicznie hr. August.
Pochwała z ust otwiérających się tak skąpo pochlebiła hr. Filipowi; rozśmiał się, rad sam z siebie, jakby mówiąc wejrzeniem zwróconém do towarzysza: „a widzisz! i ja mam bystre a głęboko sięgające wejrzenie! ”
Szli daléj, coraz wolniéj.
– Mów co chcesz, hrabio Auguście – dodał Filip, jakby chciał nowém postrzeżeniem utwierdzić dobre wrażenie jakie uczynił – mów co chcesz, ty się w niéj kochałeś dawniéj. O tém wié świat cały; ale i dziś… o! i dziś kochasz się w niéj jeszcze!
Hrabia August stanął, spojrzał zgóry i uśmiéchnął się z politowaniem.
– Nacóżby się to dzisiaj zdało? – westchnął.
– Ba! nacóż się miłość kiedykolwiek przydała? – żywo odparł hrabia Filip. – Wedle wyrażenia francuzkich poetów XVII wieku, które odziedziczyli madrygaliści XVIII wieku, miłość jest „słodką męczarnią” zawsze.
Uśmiéchnął się hrabia August.
– Na mnie – ciągnął niemogący powstrzymać się od paplania Filip – Liza czyni wrażenie niewypowiedzianie smutne. Widzę w niéj poczciwego, pełnego ufności wierzyciela, który w ręce niegodziwego człowieka oddał całą swą fortunę i nigdy jéj już nie odzyszcze. Co ona zawiniła, że życie jéj zostało zwichnięte, złamane, zepsute bezpowrotnie? Dlaczego, zaco taka anielska istota, ucierpiawszy tyle, nigdy już nie ma być szczęśliwą? Życie z piérwszym mężem musiało jéj zatruć resztę życia aż do zgonu… Biédna!
Zwykle niemiły, suchy, ironiczny głos hrabiego Filipa, czy się istotnie rozgrzał uczuciem jakiémś, czy umiał je naśladować, zadrgał sympatyczniejszym tonem.
Towarzysz spojrzał ku niemu. Każda najlżejsza oznaka uwagi dodawała Filipowi coraz większéj ochoty do przedłużania swych postrzeżeń i zwierzeń.
– Przeznaczenie! fatalność! – mówił. – Piękna, młoda, bogata, dostała się, dziwnym zbiegiem okoliczności, intryg, człowiekowi najpotworniéj zepsutemu, satyrowi bez sumienia i wstydu, możeż być los okropniejszy? Żyć z nim tyle lat, ociérać się takiemu aniołowi o takie brudy!
– Do aniołów brudy ziemskie nie przystają! – zawołał jakby mimowolnie hrabia August.
Niezmordowany mówca zdawał się chciéć jeszcze przedłużać swe uboléwanie nad losem pięknéj wdowy, gdy uczuł że hrabia August pochwycił go ręką silną i nakazująco podniesionym głosem zawołał:
– Proszę cię, zlituj się, dosyć już o tém!
Stosunek tych dwóch na jednym szczeblu społecznym stojących ludzi cały się uwydatnił w téj rozmowie. August miał uznaną wyższość nad swym towarzyszem, który mu był powolnym i chętnie posłusznym.
Nie szemrał, nie obrażał się, nie protestował, natychmiast zastosowywał się do rozkazów i dosyć było żądania hrabiego Augusta, aby Filip zamilkł. Szukał już tylko nowego do rozmowy przedmiotu.
Szli teraz jedną z tych starych uliczek miasta, które na Corso ujście mają; ale była to jedna z najszérszych i najczystszych, do któréj najwięcéj wpadało powietrza, którą zamieszkiwało nie pospólstwo samo, ale i zamożniejsi ludzie. Tu i owdzie bruk ciemny przerzynał pasy świetlane z otwartych drzwi domostw i kilku kawiarń.
Pół we mroku, napół w świetle widać było u stoliczków, na chodniki powystawianych, spóźnionych gości z cygarami, na cichéj rozmowie. Czerwone końce cygar świéciły niby gwiazdki w cieniu.
Mijali właśnie, drugą stroną ulicy idąc, jednę z niepokaźnych kawiarni i garkuchni razem, szczycącą się przydomkiem antica, gdy mimowolnie wzrok ich padł ku wnętrzu wielkiéj izby, w któréj gości już było mało. Hrabia Filip silnie potrącił w bok łokciem swojego towarzysza, zwracając uwagę jego na widok, jaki mieli przed sobą.
U małego stoliczka, z krótką fajeczką w zębach, w kapeluszu nabakier fantazyjnie rzuconym, siedział niedawno zbiegły z salonu ów pan Wiktor, którego Filip pół-artystą, pół-bandytą mienił. Siedział wygodnie, rozparty széroko, pochylony nad szklanką limonady.
Przed nim stała, poufale jedną ręką o stół oparta, drugą podtrzymująca głowę pochyloną, młodziuchna dziéweczka, nędznie, ubogo odziana, w sukni bez barwy, w trzewiczkach podartych na małych, ale pobrukanych bosych nóżkach. Prawdziwa Włoszka, była zarazem zaniedbaną i strojną. Gałganek jedwabny, niegdyś jaskrawy, zastępował chusteczkę na ramionach i szyi, a we włosach czarnych, bujnych wpięte miała błyszcząca szpilki i grzebyki. Ręka sparta na stoliku świéciła pierścionkami, sznurek paciorek widać było z pod chustynki.
Najwięcéj jednak zdobiła ją ledwie z pączka dobywająca się krasa młodości. Z téj sylwetki ciemnéj, malującéj się na tle izby jasném, zdala odgadnąć było można prześliczne kształty ubogiéj Psychy, pół-dziécięcia, pół-dziewicy.
Nędzne ubranie, przystające do ciała, nie osłaniało, ale uwydatniało kształty postaci, jak z marmuru wykutéj, instynktowo przybiérającéj wdzięczne ruchy i postawy.
Hrabiowie mogli się przypatrzyć, zbliżywszy nieco,