chciał być nieprzebłaganym i gniewnym.
Jechali dalej tak, sporząc ciągle.
– O! kaznodzieja z ciebie dobry! – mówił stary. – Więcej u ciebie języka niż statku! Żeby cię, jako teraz, na gorącym uczynku złapać, potrafisz się wyłgać! Chłystek, mleko pod nosem, a już mu cudzej dziewczyny się zachciało! Coś ty powinien wiedzieć o dziewkach, ty, coś niedawno na pasku chodził!
Pawlik parsknął i nic nie odpowiedział, – a gdy stary zmilkł, mruknął.
– Toćbym jej był nie zjadł! A co wielkiego zagrodnika dziewka, żeby jej panu tknąć broniono? Jak grzyb wyrosła na mojej ziemi…
– Milczałbyś gołowąsie jakiś! – przerwał stary. – Dość mi tego! Myślisz, że Jędrek nie przyjdzie do miłościwego naszego na skargę? A toć mu pół trzody twe psy niepoczciwe wydusiły! jego pokąsały, a dziewka odchoruje ze strachu.
Pawlik się znów rozśmiał.
– Dziewka ma chorować ze strachu! – krzyknął. – Porzućże stary. Widziała żem ni wilk ni wilkołak i krwi jej pić nie będę. Jutroby się była śmiała…
Lekceważył coraz bardziej gniew starego, przychodząc do siebie i już poświstywać począł. W tej wesołości udanej było jednak nieco trwogi.
– Staremu Jędrkowi, – dodał – za trzodę i za strach co się da.
– Kto da? co da? – wrzasnął Wojusz. – Ty chłystku nic nie masz, na łasce ojcowskiej jesteś! Z panem ojcem, ty wiesz! nie żarty!
Pawlik za całą odpowiedź ramionami poruszył.
– Na pół on martwy – ciągnął Wojusz dalej, – ale tej połowy, co żywa została dosyć będzie, aby ci dobrą dał pamiątkę.
– Gdy ty mnie zaskarżysz! ty – wtrącił Pawlik.
– A ja mam zataić? duszę gubić? tobie dać szaleć, abyś się do reszty rozwydrzył – zawołał stary. – A! niedoczekanie twe! Miałem ja litość nad tobą, dosyć, nadto… Czas cię w żelazne kleszcze wziąć!
– Czas mi wolę dać! – przerwał młody.
– Ufasz w to, żem ja cię wyniańczył, twoje psoty pokrywał – ale już tego dość! dość!
Wyjeżdżali z doliny i zarośli, na polu, na wzgórzu widać było zagrodę dużą, wały i wodę dokoła, z pośrodka drzew sterczące dachy, półwieżyce i strażnice.
Był to gródek Przemankowski. – Do niego jadąc tak jak oni jechali, już i pół godziny drogi nie było…
Młody musiał wszakci na ten czasu przeciąg rachować, iż on starczy aby mu się stary Wojusz wyburzył. Zwalniał kroku dla większej pewności, tak, że jadący równo z nim stary, stanął obok z koniem – i pierwszy raz sobie znowu w oczy spojrzeli.
Młody, w którym już ostygło, uśmiechał się, stary burczał ochłonąwszy też znacznie. Pot tylko z czoła ocierał.
Jechali dobry czas nic nie mówiąc do siebie.
Chłopak teraz, gdy się w nim namiętności ukołysały, krew wzburzona uspokoiła, wyglądał ślicznie, rozkwitły bujną młodością.
Samo szaleństwo jego miało pewien wdzięk, któremu mógł się dać ująć stary dozorca. Łatwo to pojąć było.
– Żebym był do stajen nie poszedł, chorego konia pańskiego opatrywać – odezwał się Wojusz – konia, na którym on już nigdy siedzieć nie będzie, a codzień go sobie przyprowadzać każe… żeby nie ten koń! nie byłbym ci ja dał się wyrwać ze psy i z temi psubraty, co za tobą poszli na rozpustę!… Co tobie ojciec sprawi, łaźnię czy kaźnię – to jego rzecz – ale że ja (dodał zwracając się z pięścią do jadących z tyłu), że ja tym łozami do krwi skórę wygarbuję, to tak pewna jak żem dziś żyw, i że się zowię Wojusz Sowa, i żem zawołania Półkoza, i żem ciebie na trutnia wychował…
– A wiesz, czemuś mnie na trutnia i nicponia wychował? – dosyć chłodno odparł Pawlik.
– Wiem – bom za dobry był – huknął stary. – Trzeba cię było siec a siec, a tłuc i ducha słuchać, nic nie darować… Jam głupi był i często śmiał się, gdy płakać było trzeba.
– A! nie! nie! – przerwał Pawlik. – Gdybyś ty mnie tak nie niańczył, na pasku nie wodził, dał mi się zawczasu wybrykać, jak chłopskim dzieciom, a zakosztować swobody i guzów sobie nabić, tobym ja teraz na swobodę i guzy tak łakomy nie był…
Stary Wojusz usłyszawszy te słowa, z pewnem podziwieniem głową potrząsł. Może w duszy prawdę im przyznawał, a potwierdzić jej nie mógł i nie chciał.
Zbliżał się już ku dworowi Przemankowickiemu. Wojusz, który niedawno z niego wyskoczył, za zatraconym goniąc wychowańcem, bo wiedział, że gdy się wyrwie, szalonego coś pocznie – patrząc zdala na gródek, głową trząsł, bo się około niego coś działo niezwyczajnego.
Pusty to był kąt, zaszyty w lasy, gościńce wielkie tędy nie wiodły, rzadko kto obcy zawitał. Około dworu cudzych ludzi ledwie parę razy do roku spotkać było można i to albo do zawołania Półkozów należących, albo zabłąkanych na puszczy.
Teraz zaś pod wałami się roiło ludem. Z kilku stron widać było ciągnące kupki zbrojne, podążające ku dworowi. Niektóre się już były na podgrodziu porozkładały obozami, jakby dla nich w środku miejsca zabrakło.
Widok to był tak niezwykły, że i Pawlik mu się zdumiał.
– Patrzno? co to jest? – zawołał. – Co to tam za ludzie naszli?
– Widzęć, ale, Bóg skarż, nie wiem jacy – odparł cały już tem zjawiskiem zajęty i niespokojny Wojusz. – Przecieżem niedawno z gródka wyjechał, niespodziewano się tam nikogo; o nikim słuchu nie było. To są jakieś zbrojne kupy!
W Pawliku krew zagrała, oczy mu się zaiskrzyły, nie mówił nic. Stary odgadł, że mu się do tych orężnych chciało…
Na rękę też było chłopcu, iż na gródku coś zaszło, co porządek pomięszało i mogło dać o nim zapomnieć. Wojusz tak był zdziwiony i zmięszany tem, że chłopcu przestał czynić wymówki i zapomniał go karcić.
Ze zmarszczonemi jechał brwiami, myśląc a zgadując, co się stać mogło, iż na starego Jazdona tak najechano.
Jazdon ów, Półkoza, możny sobie pan, za Kaźmierza i Leszka w radzie książęcej i na wojnach sławny, do Baronów i Comesów się liczył, póki stało siły około dworu i wojska się zaprzątając.
Po onej Gąsawie nieszczęsnej i po zawieruchach a wojnach książęcych, które potem niemało się lat ciągnęły, ręce mu do wszystkiego opadły… Nie było widoku, aby z nich co dobrego wyjść mogło.
Jazdon miał jedno na sercu i myśli, znowu ową monarchię sławną Mieszków i Bolków przywrócić i władzę w jedną dłoń skupić, a tu się one ziemie i powiaty coraz bardziej rozpadały. Dzielili się książęta, mnożyli, ziemi i grodów ledwie dla nich stało. Każdy sobie brał jakiś spłacheć i krwawił się oń bodaj z rodzonym bratem, bodaj z ojcem, aby co najwięcej ziemi urwać, a potem mieć co między dzieci dzielić.
Już było tedy owych dzielnic nie policzyć a wojen nie powstrzymać. Nad karkiem wisiała Ruś i Połowcy, Prusacy poganie i Litwa, co się w siłę wzbijała. Królestwa rosły dokoła silne, wrogów zewsząd wstawały zastępy a w krainie Mieszkowej kotłowało i wrzało, a jadło się co żyło.
Jazdon choć z Leszkiem trzymał