trudy i niebezpieczeństwa życia handlowego. Na morzu chwytają człowieka straszne potwory z rybimi ogonami – w pustyni skrzydlate i ogniem ziejące smoki, a na dalekich wyspach trapią go olbrzymy, których sandał większy bywa od fenickiego okrętu.
Lekarz na ścianie swojej pracowni przedstawiał osoby, które dzięki jego pomocy odzyskiwały utracone ręce i nogi, nawet zęby i młodość. Na budynku zaś, zajętym przez władze administracyjne dzielnicy, widać było – beczkę, do której ludzie rzucali złote pierścienie, pisarza, któremu ktoś szeptał do ucha, i rozciągniętego na ziemi penitenta, któremu dwaj inni ludzie bili skórę.
Ulica była pełna. Wzdłuż ścian mieścili się lektykarze, wachlarzownicy, posłańcy i robotnicy, gotowi ofiarować swoją pracę. Środkiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch towarów dźwiganych przez tragarzy, osłów lub woły zaprzęgnięte do wozów. Na chodnikach snuli się wrzaskliwi przekupnie świeżej wody, winogron, daktylów, wędzonych ryb, a między nimi kramarze, kwiaciarki, muzykanci i różnego rodzaju sztukmistrze.
W tym ludzkim potoku, który płynął, roztrącał się, sprzedawał i kupował, krzycząc rozmaitymi głosami, wyróżniali się policjanci. Każdy miał brunatną koszulę do kolan, gołe nogi, fartuszek w niebieskie i czerwone pasy, krótki miecz przy boku i potężny kij w garści. Urzędnik ten spacerował po chodniku, niekiedy porozumiewał się ze swoim kolegą, najczęściej jednak stawał na przydrożnym kamieniu, ażeby lepiej ogarnąć tłum przelewający się u stóp jego.
Wobec takiej czujności złodzieje uliczni musieli działać bardzo roztropnie. Zwykle dwaj rozpoczynali między sobą bitwę, a gdy zebrał się tłum i policjanci okładali kijami zarówno swarzących się, jak i widzów, inni towarzysze kunsztu – kradli.
Prawie we środku ulicy stał zajazd Fenicjanina z Tyru130, Asarhadona, w którym dla łatwiejszej kontroli byli obowiązani mieszkać wszyscy przyjeżdżający spoza granic Egiptu. Był to wielki dom kwadratowy, z każdego boku miał po kilkanaście okien i nie stykał się z innymi, więc można było obchodzić go i podglądać ze wszystkich stron. Nad główną bramą wisiał model okrętu, na frontowej ścianie były obrazy przedstawiające jego świątobliwość Ramzesa XII, jak składa bogom ofiary lub roztacza opiekę nad cudzoziemcami, między którymi Fenicjanie odznaczali się dużym wzrostem i mocno czerwoną barwą.
Okna były wąskie, zawsze otwarte i tylko w miarę potrzeby zasłaniane roletami z płótna lub kolorowych pręcików. Mieszkania gospodarza i podróżnych zajmowały trzy piętra, na dole mieściła się winiarnia i restauracja. Marynarze, tragarze, rzemieślnicy i w ogóle ubożsi podróżni jedli i pili w podwórku, które miało mozaikową posadzkę i płócienne dachy rozwieszone na słupkach, ażeby wszystkich gości można było mieć na oku. Zamożniejsi zaś i lepiej urodzeni ucztowali w galerii otaczającej podwórko.
W podwórzu zasiadano na ziemi, przy kamieniach zastępujących miejsce stołów. W galeriach, gdzie było chłodniej, znajdowały się stoliki, ławki i krzesła, nawet niskie z poduszek sofy, na których można było drzemać.
W każdej galerii był wielki stół założony chlebem, mięsiwem, rybami i owocami tudzież kilkugarncowe gliniane stągwie z piwem, winem i wodą. Murzyni i Murzynki roznosili gościom potrawy, usuwali stągwie próżne, dźwigali z piwnic pełne, a czuwający nad stołami pisarze skrupulatnie zapisywali każdy kawałek chleba, każdą główkę czosnku, i kubek wody. Na środku podwórza, na wzniesieniu, stali dwaj dozorcy z kijami, którzy z jednej strony mieli oko na służbę i pisarzy, z drugiej – przy pomocy kija – łagodzili spory między uboższymi gośćmi różnych narodów. Dzięki temu urządzeniu kradzieże i bitwy trafiały się rzadko; częściej nawet w galeriach aniżeli na podwórku.
Sam gospodarz zajazdu, sławetny Asarhadon, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, szpakowaty, ubrany w długą koszulę i muślinową narzutkę, chodził między gośćmi, aby dojrzeć, czy każdy ma, czego potrzebuje.
– Jedzcie i pijcie, synowie moi – mówił do greckich marynarzy – bo takiej wieprzowiny i piwa nie ma na całym świecie. Słyszę, pobiła was burza około Rafii131?… Powinniście bogom hojną złożyć ofiarę, że was ocalili!… W Memfis przez całe życie można nie widzieć burzy, ale na morzu łatwiej o piorun aniżeli o miedzianego utena… Mam miód, mąkę, kadzidła na święte ofiary, a tam, w kątach, stoją bogowie wszystkich narodów. W moim zajeździe człowiek może być sytym i pobożnym za bardzo małe pieniądze.
Zawrócił się i wszedł do galerii między kupców.
– Jedzcie i pijcie, czcigodni panowie – zachęcał, kłaniając się. – Czasy są dobre! Najdostojniejszy następca, oby żył wiecznie, jedzie do Pi-Bastu132 z ogromną świtą, a z Górnego Królestwa przyszedł transport złota, na czym niejeden z was pięknie zarobi. Mamy kuropatwy, młode gąski, ryby prosto z rzeki i doskonałą pieczeń sarnią. A jakie wino przysłali mi z Cypru!… Niech zostanę Żydem, jeżeli kubek tej rozkoszy nie jest wart dwie drachmy!… Ale – wam, ojcom i dobrodziejom moim, oddam dziś po drachmie. Tylko dziś, ażeby zrobić początek.
– Daj po pół drachmy kubek, to skosztujemy – odparł jeden z kupców.
– Pół drachmy?… – powtórzył restaurator. – Pierwej Nil popłynie ku Tebom, aniżeli ja taką słodycz oddam za pół drachmy. Chyba… dla ciebie, panie Belezis, który jesteś perłą Sydonu… Hej, niewolnicy!… a podajcie dobrodziejom naszym większy dzban cypryjskiego…
Gdy odszedł, kupiec nazwany Belezisem rzekł do swoich towarzyszów:
– Ręka mi uschnie, jeżeli to wino warte pół drachmy. Ale niech go tam!… Będziemy mieli mniej kłopotu z policją.
Rozmowa z gośćmi wszelkich narodów i stanów nie przeszkadzała gospodarzowi zważać na pisarzy zapisujących jadło i napitki, na dozorców, którzy pilnowali służbę i pisarzy, a nade wszystko na podróżnego, który, we frontowej galerii usiadłszy z podwiniętymi nogami na poduszkach, drzemał nad garstką daktylów i kubkiem czystej wody. Podróżny ten miał około czterdziestu lat, bujne włosy i brodę kruczej barwy, zadumane oczy i dziwnie szlachetne rysy, których, zdawało się, nigdy gniew nie zmarszczył ani wykrzywiła trwoga.
„To niebezpieczny szczur!… – myślał gospodarz, patrząc na niego spod oka. – Ma minę kapłana, a chodzi w ciemnej opończy… Złożył u mnie klejnotów i złota za talent, a nie jada mięsa ani nie pije wina… Musi to być wielki prorok albo wielki złodziej!…”
Na podwórko weszli z ulicy dwaj nadzy psyllowie, czyli poskramiacze wężów, z torbą pełną jadowitego gadu, i zaczęli przedstawienie. Młodszy grał na fujarce, a starszy począł owijać się małymi i dużymi wężami, z których każdy wystarczyłby do rozpędzenia gości z oberży „Pod Okrętem”. Fujarka odzywała się coraz piskliwiej, poskramiacz wyginał się, pienił, drgał konwulsyjnie i ciągle drażnił gady. Wreszcie jeden z wężów ukąsił go w rękę, drugi w twarz, a trzeciego – najmniejszego – zjadł żywcem sam poskramiacz.
Goście i służba z niepokojem przypatrywali się zabawie poskramiacza. Drżeli, gdy drażnił gady, zamykali oczy, gdy wąż kąsał człowieka. Lecz gdy psyllo zjadł węża – zawyli z radości i podziwu…
Tylko podróżny z frontowej galerii nie opuścił swoich poduszek, nawet nie raczył spojrzeć na zabawę. A gdy poskramiacz zbliżył się po zapłatę, podróżnik rzucił na posadzkę dwa miedziane uteny, dając mu ręką znak, ażeby się nie zbliżał.
Przedstawienie ciągnęło się z pół godziny. Gdy psyllowie opuścili dziedziniec, do gospodarza przybiegł Murzyn obsługujący pokoje gościnne