za którą miano mu oszczędzić niemiłych nagabywań, o tyle obowiązek popisywania się samemu podobną gadaniną już do niej nie należał. Przyjął pewien sposób postępowania. Dla satrapów103 prowincjonalnych, przed którymi zwykły truchleć wszystkie warstwy spokojnej ludności, powściągliwość tego angielskiego inżyniera była wielce nie na rękę, więc wahali się między uniżonością a gburowatością. W końcu przekonali się wszyscy, iż bez względu na stronnictwo, które stało u władzy, pozostawał on zawsze w najściślejszych stosunkach ze sferami rządzącymi w Santa Marta.
Było to pewnikiem z niemałą korzyścią dla Gouldów, którzy bynajmniej nie byli tak bogaci, jak inżynier naczelny nowej kolei mógł słusznie przypuszczać. Idąc za radą don Joségo Avellanosa, który był człowiekiem rozumnym (choć okropne przejścia w czasach Guzmana Bento uczyniły go zalęknionym), Charles Gould nie gromadził kapitałów. Mimo to w plotkach rezydentów cudzoziemskich (po części poważnie, a po części ironicznie) był zwany „królem Sulaco”. O pewnym adwokacie trybunału costaguańskiego, człowieku znanym ze zdolności i prawości, a przy tym należącym do znakomitej rodziny Moraga, posiadającej rozległe włości w dolinie Sulaco, powiadano z domieszką poszanowania i tajemniczości, iż jest agentem kopalni San Tomé – rozumie się, „politycznym”. Był rosły, miał czarne bokobrody i słynął ze swej skrytości. Wiedziano powszechnie, iż ma łatwy dostęp do ministrów i że wielu generałów costaguańskich bywa chętnie u niego na obiadach. Prezydenci bez trudu udzielali mu posłuchania. Pozostawał w ożywionej korespondencji ze swym wujem, don Josém Avellanosem, ale swe listy, o ile nie były zdawkowym przejawem należnego uszanowania, rzadko powierzał poczcie costaguańskiej. Otwierano je bowiem na ogół z nieskrępowanym i bezczelnym bezwstydem, charakterystycznym dla niektórych rządów południowoamerykańskich. Trzeba jednakże nadmienić, iż mulnik, którego zatrudniał Charles Gould w swych pierwszych wycieczkach po równinach, mniej więcej w tym czasie, kiedy nastąpiło ponowne otwarcie kopalni San Tomé, przyłączył swe niewielkie stadko zwierząt jucznych do nikłego strumyka ruchu handlowego, który przełęczami górskimi przenikał z płaskowyżu Santa Marta do doliny Sulaco. Tym stromym i niebezpiecznym szlakiem rzadko kto podróżował, o ile nie zachodziły wyjątkowe okoliczności, zaś stan handlu wewnątrz kraju nie wymagał widocznie dodatkowych ułatwień przewozowych. Mimo to ów mulnik zdawał się nieźle wychodzić na swym zajęciu. Trochę pakunków zawsze jakoś się znalazło, gdy miał wyruszać w drogę. Bardzo suchy i śniady, w portkach z koziej skóry wywróconej włosem na zewnątrz, sadowił się na swym rączym mule blisko jego zadu, zasłaniał się swym wielkim kapeluszem od słońca i z wyrazem błogiego próżniactwa na wydłużonej twarzy podśpiewywał sobie całymi dniami żałośnie jakieś piosnki miłosne lub nie zmieniając w niczym swego wyglądu, przynaglał wrzaskiem swą małą tropillę, idącą przodem. Niewielka, okrągła gitara zwieszała się mu z pleców, zaś w jednym z jego drewnianych siodeł znajdował się artystycznie wydrążony otwór, w który można było włożyć mocno zwinięty papier, po czym zatkać ten otwór drewnianym kołkiem i zgrzebne płótno, które stanowiło powłokę siodła, przybić gwoździkami na nowo. Kiedy był w Sulaco, całymi dniami (jakby nie miał nic lepszego do roboty) palił papierosy lub wylegiwał się na ławie kamiennej stojącej przed bramą Casa Gould, na wprost okien domu Avellanosa. Przed laty matka jego była pierwszą praczką w tym domu, nadzwyczaj biegłą w krochmaleniu. On sam przyszedł na świat w jednej z haciendas Avellanosów. Miał na imię Bonifacio. Don José, idąc do doñii Emilii na zwykłą, popołudniową wizytę, zawsze odpowiadał na jego pokorny ukłon skinieniem ręki lub głowy. Odźwierni obu domostw gawędzili z nim leniwie tonem wielkiej zażyłości. Wieczory spędzał na grze lub zabawiał się po pańsku i wesoło z dziewczętami peyne d'oro104 w najodleglejszych zaułkach miasta. Ale był również człowiekiem bardzo dyskretnym.
Rozdział VIII
Kto dla ciekawości lub interesu bywał w Sulaco przed wypuszczeniem pierwszego pociągu, ten zapewne pamięta, jaki zbawienny wpływ wywarła kopalnia San Tomé na życie tej zabitej deskami prowincji. Wygląd zewnętrzny jeszcze wówczas się nie zmienił, jak to nastąpiło później, kiedy tramwaje zaczęły krążyć po ulicy Konstytucji, kiedy w głąb kraju rozbiegły się gościńce, hen, ku Rincon i do innych wsi, gdzie kupcy cudzoziemscy i ricos105 posiadają nowoczesne wille, i kiedy zbudowano ogromne magazyny kolejowe w pobliżu portu, który otrzymał przybrzeżną ulicę, długi rząd składów towarowych i najzupełniej swoiste, nie byle jak zorganizowane zaburzenia robotnicze.
Nikt przedtem nie słyszał o zaburzeniach robotniczych. Robotnicy portowi tworzyli krnąbrne bractwo wszelkiej hołoty. Bractwo to miało swego świętego patrona. Zwykli byli strajkować każdego dnia, kiedy odbywały się walki byków, zaś tego rodzaju zaburzeń nawet wielka powaga Nostroma nie była zdolna powściągnąć dość skutecznie. Ale nazajutrz po takiej fieście106, kiedy śniegi Higueroty jarzyły się blado nad miastem na czarnym jeszcze niebie, a przekupki indiańskie nie zdążyły jeszcze pootwierać na plaży swych uplecionych z łyka parasoli, pojawienie się widmowego jeźdźca na siwej klaczy rozstrzygało niezawodnie o problemie pracy. Jego klacz człapała po błotnistych uliczkach i porośniętych chwastami podwórkach czarnych, nieoświetlonych chat, które okolone murami starej warowni wyglądały jak stajnie lub jak psie budy. Jeździec łomotał kolbą ciężkiego rewolweru do drzwi niskich pulperias107, ohydnych lepianek, przypartych do zwalisk wyniosłych ścian, lub kołatał do drewnianych ścian chałupek tak wątłych, iż w przerwach między potężnymi hukami jego uderzeń dolatywały z wewnątrz odgłosy chrapania i sennego mamrotania. Nie opuszczając siodła, jeździec wołał groźnie po imieniu i powtarzał wołanie. Zaspane głosy – opryskliwe, pojednawcze, dzikie, żartobliwe lub błagalne – odzywały się z wnętrza i rozlegały się wśród głuchej ciemności spowijającej jeźdźca, a po chwili ciemna postać ukazywała się, zakłócając kaszlem ciszę powietrza. Niekiedy niski głos kobiecy odezwał się z otworu okiennego: „Zaraz idzie, señor!”, a jeździec czekał w milczeniu na nieruchomym koniu.
Ale jeżeli zdarzyło się mu zejść z siodła, wówczas po chwili z drzwi takiej chałupki czy pulperii wśród dzikich podrygów i zdławionych klątw wylatywał głową naprzód cargador i toczył się pod przednie kopyta siwej klaczy, która tylko strzygła bystro swymi drobnymi uszami. Była przyzwyczajona do podobnych widowisk, zaś potrącony stawał na nogi i usuwał się śpiesznie sprzed rewolweru Nostroma, zataczając się z lekka po drodze i klnąc pod nosem. Kapitan Mitchell, który o wschodzie słońca miał zwyczaj pojawiać się w nocnym stroju na drewnianym balkonie przebiegającym wzdłuż całego budynku T.O.Ż.P., widział, że lichtugi już są w drodze i że robotnicy krzątają się pilnie koło żurawi ciężarowych. Zdarzało mu się nawet słyszeć nieocenionego Nostroma, który zsiadłszy z konia, w kraciastej koszuli i czerwonym pasie żeglarzy śródziemnomorskich, grzmiącym głosem wydawał z końca pomostu rozkazy. Co za człowiek!
Materialne przejawy udoskonalonej cywilizacji, zacierającej indywidualności starych miast stereotypowymi urządzeniami nowoczesnego życia, wówczas jeszcze nie wtargnęły do miasta. Jednak nader nowoczesna w swej istocie działalność kopalni San Tomé zaczęła już wywierać swój subtelny wpływ na zgrzybiałą starodawność Sulaco, gdzie domy, ozdobione sztukateriami, mają zakratowane okna i gdzie spoza posępnej zieleni cyprysów wyzierają ogromne, żółtawobiałe ściany opustoszałych klasztorów. Zmienił się również zewnętrzny wygląd tłumu, który w uroczyste dni tłoczył się na plaży przed otwartymi drzwiami katedry, gdyż pojawiło się mnóstwo białych ponchos z zielonym obszyciem, stanowiących odświętny strój górników ze San Tomé. Zaczęli oni również nosić białe kapelusze z zielonymi wstążkami i takież naramienniki. Te części stroju, w przednim zresztą gatunku, nabywali za bezcen w magazynach administracji. Spokojny Cholo