motłoch rzucił się z rozmachem na gmach Urzędu Celnego, posępny budynek o wielu oknach, wyglądający jak niewykończony. Znajdował się on o jakieś dwieście jardów33 od zabudowań T.O.Ż.P. i był obok nich jedynym w pobliżu portu. Kapitan Mitchell, poleciwszy komendantowi „Minerwy”, by wysadził „tych panów” w pierwszym znaczniejszym porcie poza obrębem Costaguany, powrócił w swej łodzi, by zobaczyć, co dałoby się uczynić dla ochrony własności Towarzystwa. Podobnie jak mienie kolejowe pozostawała ona pod opieką przedstawicieli państw europejskich, to znaczy samego kapitana Mitchella oraz grona inżynierów budujących tory, a mieli do pomocy robotników włoskich i baskijskich, którzy dochowali wierności swym angielskim przełożonym. Robotnicy portowi Towarzystwa, choć pochodzący z Costaguany, sprawowali się również dzielnie pod wodzą swego capataza. Były to wyrzutki bardzo mieszanej krwi, głównie Murzyni, żyjący w ustawicznych zatargach z innymi klientami podrzędnych szynków miejskich, którzy korzystali z rozkoszą z tej sposobności, by załatwiać swe osobiste porachunki w tak sprzyjających warunkach. Nie było wśród nich ani jednego, któremu nie zdarzyłoby się już patrzeć z trwogą na rewolwer Nostroma skierowany ku swojej twarzy lub nie doświadczył w inny sposób na sobie jego stanowczości. To był „tęgi chłop” ten ich capataz, o którym powiadali, że zbyt wiele ma pogardy w swym usposobieniu, by poniewierać wyzwiskami, a jest przy tym niestrudzony w swych działaniach i tym straszniejszy, że nie zapomina języka w gębie. I oto tego dnia stał na czele, zwracając się łaskawie w żartobliwy sposób do tego lub owego.
Takie przewodnictwo dodawało ducha, toteż szkody wyrządzone przez motłoch ograniczyły się do podłożenia ognia pod jeden jedyny stos podkładów kolejowych, które były nasmołowane i paliły się dobrze. Główny atak na składy kolejowe, na biura T.O.Ż.P., zaś przede wszystkim na gmach Urzędu Celnego, pod którego silnymi sklepieniami znajdował się, jak powszechnie było wiadomo, wielki zapas srebra w sztabach, nie powiódł się zupełnie. Nawet hotelik starego Giorgia, stojący samotnie na połowie drogi między portem a miastem, uniknął rabunku i spustoszenia, a nie było to cudem, lecz stało się dlatego, że tłuszcza, czując się bezpieczna, nie dbała zrazu o niego, a później nie zdołała już się zatrzymać. Nostromo ze swymi cargadores zbyt mocno ją naciskał.
Rozdział III
Mógłby był ktoś powiedzieć, iż po prostu śpieszył z pomocą swym najbliższym. Od samego początku zżył się blisko z rodziną hotelarza, który był jego ziomkiem. Stary Giorgio Viola, z pochodzenia genueńczyk, o siwej, rozwianej, lwiej grzywie – zwany często „Garibaldino”34 (podobnie jak mahometanie wzięli miano od swego proroka) – był, wedle słów kapitana Mitchella, tym „przezacnym, statecznym przyjacielem”, za którego namową Nostromo porzucił służbę na okręcie, by szukać szczęścia na wybrzeżach Costaguany.
Starzec, pełen pogardy dla miejscowej ludności, jak to często się zdarza surowym republikanom, zlekceważył pierwsze objawy zaburzeń. Wyszedł, jak zwykle, tego dnia, by powałęsać się w pantoflach dokoła casy35, wyrażając przy tym gniewnym pomrukiem swą pogardę dla rozruchów pozbawionych charakteru politycznego i wzruszając ramionami. Ostatecznie zaskoczył go niespodziewanie pochód motłochu. Było już za późno myśleć o usunięciu rodziny, bo i dokądże można było uciekać na tej wielkiej równinie z pulchną signorą36 Teresą i dwojgiem dziewczątek? Zabarykadowawszy zatem wszystkie otwory, starzec siedział niewzruszony pośrodku przyciemnionej kawiarni ze starą strzelbą myśliwską na kolanach. Obok niego na drugim krześle zajęła miejsce jego małżonka, szepcąc pobożnie modlitwy do wszystkich świętych z kalendarza.
Stary republikanin nie wierzył ani w świętych, ani w modły, ani w to, co nazywał „religią księżą”. Wolność i Garibaldi byli jego bóstwami; ale pobłażał „zabobonom” kobiecym i zachowywał pod tym względem wyniosłe milczenie.
Obie jego córki, starsza czternastoletnia, a druga o dwa lata młodsza, przykucnęły na posypanej piaskiem podłodze po obu stronach signory Teresy, kryjąc głowy na łonie matki. Obie były podniecone, lecz w odmienny sposób; ciemnowłosa Linda wrzała z oburzenia i gniewu, natomiast młodsza, śliczna Gizela, była raczej przerażona i zrezygnowana. Padrona37 podniosła na chwilę ramiona, którymi obejmowała córki, by się przeżegnać, i załamała rozpaczliwie ręce. Stęknęła nieco głośniej:
– Och, Gian' Battista, czemu tu ciebie nie ma? Och, czemuż tu ciebie nie ma?
Nie miała na myśli świętego, lecz Nostroma, którego ten święty był patronem. Stary Giorgio, siedzący nieruchomo obok niej na krześle, obruszył się na te bezładne i żałosne biadania.
– Cicho, kobieto! Czy to ma jaki sens? To jego obowiązek – mruknął w pomroce, lecz rzekła mu na to, rzucając się i sapiąc:
– Ech, co mi po cierpliwości? Obowiązek! A cóż ma stać się z kobietą, która była dla niego matką? Klękałam przed nim dziś rano: nie wychodź, Gian' Battista! pozostań w domu, Battistino! Patrz na dwoje tych niewinnych dzieciątek!
Signora Viola była również Włoszką, urodzoną w Spezzii. Miała już młodość za sobą, chociaż była znacznie młodsza od swego męża. Rysy jej twarzy były niebrzydkie, ale cerę miała żółtą, gdyż klimat Sulaco zupełnie jej nie służył. Głos jej rozbrzmiewał mocnym contralto. Kiedy założywszy ramiona pod bujnym łonem, zrzędziła na krępe, grubonogie dziewczęta chińskie, które bieliły płótno, skubały drób lub tłukły ziarno w drewnianych moździerzach wśród brudnych przybudówek za domem, zdobywała się na takie namiętne, rozedrgane, grobowe tony, iż uwiązany na łańcuchu pies podwórzowy czmychał do swej budy, warcząc donośnie. Luis, Mulat o cynamonowej barwie skóry, kiełkujących zaledwie wąsikach i grubych, ciemnych wargach, przestawał zamiatać kawiarnię pękiem liści palmowych i czuł, że ciarki przebiegają mu z lekka po grzbiecie. Jego tęskne oczy w kształcie migdałów zamykały się przy tym na długo.
Tak przedstawiała się służba w Casa Viola, pierzchła jednak wczesnym rankiem za pierwszym odgłosem rozruchów, woląc ukrywać się wśród pól, niż pozostać w domu. I trudno było ją za to ganić, gdyż – nie wiadomo, słusznie, czy niesłusznie – powszechnie w mieście utrzymywano, iż Garibaldino ma pieniądze zakopane pod podłogą w kuchni. Pies, zły i kudłaty, ujadał zapamiętale lub skomlał żałośnie, bądź to przewracając się na grzbiet, bądź też wpadając do budy i wypadając z niej, jak gdyby opętany przez trwogę.
Huragany wrzasków zrywały się i zamierały na podobieństwo podmuchów wichru, rozpętanych na równinie dokoła zabarykadowanego domu. Gorączkowe grzechotanie wystrzałów górowało nad krzykami. Niekiedy następowały chwile niepojętej ciszy i niepodobna było wyobrazić sobie czegoś radośniejszego i spokojniejszego od wąskich, jasnych smug światła słonecznego, które przedostawały się przez szczeliny okiennic i przez zawaloną stołami i krzesłami kawiarnię padały na przeciwległą ścianę. Tę pustą, wybieloną salę stary Giorgio wybrał na schronienie. Miała tylko jedno okno, zaś jej jedyne drzwi wychodziły na pokryty kurzem gościniec, który wił się między żywopłotami z aloesu i łączył miasto z portem. Zazwyczaj skrzypiały na nim ciężkie wozy, wlokące się w ślad za leniwie stąpającymi wołami, popędzanymi przez chłopaków na koniach.
Gdy znów nastała chwila ciszy, Giorgio odwiódł kurek strzelby. Na ten złowieszczy chrzęst odpowiedziało głuche stęknięcie znieruchomiałej obok niego kobiety. Nagły wybuch wrogiego wrzasku, który rozległ się tuż koło domu, przycichł naraz w jakichś niewyraźnych pomrukach. Ktoś biegł wzdłuż domu; gdy mijał drzwi, wionął głośny szmer oddechu z jego zdyszanej piersi. Pod ścianą zabełkotał ktoś chrapliwie i zatupotały czyjeś nogi. Czyjeś ramię otarło się o okiennicę, gasząc jasne smugi słońca, które