Джозеф Конрад

Zwycięstwo


Скачать книгу

nie był człowiekiem interesownym; cechę tę spotyka się dość rzadko w teutońskim charakterze. Wyjawił natomiast z ponurą miną, że Heyst nie odwiedził nawet trzy razy jego „zakładu”. To była właśnie owa zbrodnia, za którą Schomberg życzył Heystowi – ni mniej ni więcej – tylko długiej i udręczonej egzystencji. Oto mamy teutoński zmysł proporcji i rozkoszne usposobienie, nie pamiętające uraz.

      Nareszcie pewnego wieczora ujrzano Schomberga, podchodzącego do grupy stałych gości. Był najwidoczniej uszczęśliwiony. Prostował męską pierś z wielką godnością.

      – Proszę panów, mam o nim wiadomości. O kim? No o tym Szwedzie. Siedzi wciąż na Samburanie. Wcale się stamtąd nie ruszał. Spółka przepadła, inżynierowie wyjechali, urzędnicy wyjechali, kulisi wyjechali – wszyscy wyjechali; ale on siedzi na miejscu. Kapitan Davidson wracał z zachodu i widział go na własne oczy. Zobaczył coś białego na wybrzeżu; więc skierował parowiec do zatoki i przybił do brzegu w małej łódce. Patrzy – a to doprawdy Heyst. Stoi sobie i chowa książkę do kieszeni. Ugrzeczniony, jak zawsze! Oświadczył, że chodzi po wybrzeżu i czyta. „Pozostałem tu w charakterze właściciela”, mówi do kapitana Davidsona. „Chciałbym ja wiedzieć, co on tam ma do jedzenia. Kawałek suchej ryby od czasu do czasu – i nic więcej. No nie? I pomyśleć, że przyszło na to człowiekowi, który wydziwiał nad moim table-d'hôtem16!

      Mrugnął z niezmierną złośliwością. W tej chwili właśnie rozległ się dzwonek i Schomberg poprowadził gości do jadalnego pokoju – niby do świątyni – krocząc poważnie na czele z miną dobroczyńcy ludzkości. Ambicją jego było żywić ludzkość w zamian za pokaźną cenę, a największą rozkoszą – obgadywać gości za plecami. Napawanie się myślą, że Heyst nie ma nic porządnego do zjedzenia, doskonale go charakteryzowało.

      IV

      Niektórzy z nas, interesując się bardziej Heystem, zwrócili się do Davidsona po szczegóły. Nie było ich wiele. Opowiedział nam, że chciał się dowiedzieć, co się dzieje na Samburanie, i przepłynął na północ od wyspy. Z początku wydało mu się, że z tej strony wybrzeże zupełnie jest opustoszałe. Tego się właśnie spodziewał. Wkrótce nad zwartą masą roślinności, pokrywającej Samburan, zobaczył drzewce sztandaru bez flagi. Potem, gdy płynął przez płytkie wgłębienie, znane swego czasu pod oficjalną nazwą Zatoki Czarnych Diamentów, dostrzegł przez lunetę białą postać na wybrzeżu. Nie mógł to być nikt prócz Heysta.

      – Byłem przekonany, że chce, aby go zabrać, więc skierowałem się ku brzegowi. Nie dawał żadnych znaków. Mimo to spuściłem łódkę. Nie było naokoło żywego stworzenia. Trzymał w ręku książkę i wyglądał co do joty tak jak dawniej: czyściutkie ubranie, białe trzewiki, hełm korkowy. Tłumaczył mi, że zawsze miał zamiłowanie do samotności. Pierwszy raz to słyszę! – rzekłem mu na to. Uśmiechnął się tylko. I cóż mu miałem powiedzieć? Z tym człowiekiem nie można jakoś rozgadać się poufale. Coś takiego w nim siedzi. – Nie ma się ochoty.

      – Ale po co pan tu siedzi? Czy pan zamierza objąć nadzór kopalni? – zapytałem.

      – „Coś w tym rodzaju – odpowiedział. – Pilnuję tego”.

      – „Przecież z tego nic już nigdy nie będzie! – zawołałem. – To fakt niezbity, że nie ma tu po co siedzieć”.

      – „Och, co do faktów, skończyłem z nimi raz na zawsze” – odrzekł i porywczym ruchem podniósł rękę do hełmu w krótkim ukłonie.

      Tak odprawiony Davidson wrócił na pokład, wyprowadził statek z zatoki i, odjeżdżając, śledził z pomostu Heysta, który szedł brzegiem wzdłuż bulwaru. Zanurzył się w wysoką trawę i zniknął, tylko wierzch białego korkowego hełmu zdawał się płynąć po zielonym morzu. Wkrótce zapadła się i ta biała plamka, jakby wessana przez żywą głąb tropikalnej roślinności, która – bardziej od oceanu zazdrosna o ludzkie podboje – pochłaniała ostatnie resztki zlikwidowanej „Podzwrotnikowej Spółki Węglowej – A. Heyst, dyrektor Wschodniego Oddziału”.

      Davidson, człowiek dobry i pełen prostoty, dziwnie był tym poruszony. Trzeba zaznaczyć, że bardzo mało wiedział o Heyście. Należał do ludzi, których wytworna uprzejmość słów i postawy Szweda zbijała z tropu najzupełniej. Sam zaś odznaczał się prawdopodobnie wielką subtelnością uczuć, ale jeśli chodzi o zewnętrzną ogładę, nie miał jej więcej od każdego z nas. Tworzyliśmy bezceremonialną bandę, rządzącą się według własnych zasad, nie gorszych – śmiem twierdzić – od zasad innych ludzi; ale ogłada nie należała do głównych naszych zalet. A jednak subtelność Davidsona była tak istotna, że zmieniała drogę parowca, którym dowodził. Zamiast przepływać na południe od Samburanu, powziął zwyczaj okrążania wyspy od północy, mniej więcej o milę od bulwaru.

      – Jeśli będzie miał ochotę nas widzieć, to nas zobaczy – zauważył Davidson. – Zastanowił się chwilę i dodał: – Słuchajcie no, mam nadzieję, że nie weźmie mnie za natręta – co?

      Uspokoiliśmy obawy Davidsona co do poprawności jego zachowania. Morze jest otwarte dla wszystkich.

      To lekkie zboczenie z drogi dodawało coś około dziesięciu mil do okólnej podróży, ale ponieważ długość całego objazdu wynosiła tysiąc sześćset mil, nie robiło to już wielkiej różnicy.

      – Mówiłem o tym mojemu pryncypałowi – wyjaśnił sumienny komendant Sissie.

      Właściciel Sissie miał twarz podobną do zwiędłej cytryny. Mały był i pomarszczony, co mogło wydać się dziwnym, bo Chińczyk rośnie zwykle wszerz i wzdłuż w miarę tego, jak mu się powodzi. Służba w chińskiej firmie jest wcale17 korzystna. Gdy zwierzchnik nabierze przekonania, że się z nim uczciwie postępuje, obdarza zaufaniem wprost nieograniczonym. Wszystko, co zrobi, jest dobre. Więc też stary Chińczyk Davidsona skrzypiał pośpiesznie:

      – Dobrze, dobrze, dobrze. Niech kapitan robi, co mu się żywnie podoba.

      I na tym się kończyło; jednak niezupełnie. Od czasu do czasu Chińczyk dopytywał się o białego człowieka. – Ciągle tam jeszcze siedzi, co?

      – Nigdy go nie widać – musiał wreszcie wyznać Davidson swemu pryncypałowi, który spoglądał na niego w milczeniu przez okrągłe okulary w rogowej oprawie, kilkakrotnie za duże w stosunku do jego małej, starej twarzy. – Nigdy go nie widać.

      A do mnie mówił przy sposobności:

      – Nie wątpię ani na chwilę, że on tam jest. Kryje się. To bardzo nieprzyjemne. – Davidson był trochę zły na Heysta. – To zabawne – ciągnął dalej. – Ze wszystkich ludzi, z którymi się widuję, nikt nigdy o niego nie zapyta prócz mojego Chińczyka – i Schomberga – dodał po chwili.

      Tak, naturalnie – i Schomberga. Ten wypytywał każdego o wszystko i usłyszaną wiadomość przyrządzał w sposób najbardziej skandaliczny, na jaki tylko było stać jego wyobraźnię. Podchodził do nas niekiedy, a jego mrugające, podpuchnięte oczy, grube wargi, a nawet i kasztanowata broda – wszystko było pełne złośliwości.

      – Dobry wieczór panom! Czy panowie czego nie potrzebują? Nie? To dobrze. No więc – mówiono mi, że dżungla połknęła już ostatnie budy nad Zatoką Czarnych Diamentów. Naprawdę! On siedzi teraz jak pustelnik na puszczy. Co też ten dyrektor może tam dostać do jedzenia? Nie umiem sobie tego wyobrazić!

      Czasami jakiś obcy gość pytał ze zrozumiałym zaciekawieniem:

      – Kto taki? Jaki dyrektor?

      – Ech, to tam jeden Szwed – odpowiadał z ponurym naciskiem, jak gdyby mówił: jeden bandyta. – Znają go tu dobrze. Został pustelnikiem ze wstydu. Tak właśnie postępuje diabeł, gdy się na nim