Максим Горький

Więzienie


Скачать книгу

płonęła zakurzona elektryczna lampka, oświecając brudne ściany, pokryte plamami, pochodzącymi z rozgniecionych pluskiew i jakimiś napisami.

      Nad pryczą przy piecu były nakreślone, zapewne gwoździem, wielkie kolumny cyfr – ktoś dodawał, dzielił i mnożył je, wypełniając tym pustkę dni, spędzonych tutaj i walcząc z nudą samotności… Bliżej ku oknu, na ciemnej plamie wyschłej pleśni, dużymi literami było nakreślone:

      Z Wiaźmy rodem, dwa andrusy,

      Wędrowaliśmy po świecie;

      Gdzie bądź kopsę nieraz grypśniem,

      Kupim za nią ćwiartkę chleba,

      I wcinamy.

      Misza uśmiechnął się, zastanawiając się nad tym, co znaczy: „wcinamy”?

      – Chyba: łapczywie jemy! – pomyślał, wpatrując się w bezładne rzędy liter, wesoło rozrzuconych po ścianie. I „dwa andrusy” wydali mu się zuchwale wesołymi zawadiakami: obszarpani, zawsze na pół głodni, nigdy się nie martwią, nikogo się nie boją, ciągle włóczą się od jednego miasta do drugiego, gdzie się da „grypsną kopsę” i żyją w ten sposób, podobni drapieżnemu ptactwu wśród ludzi…

      Za drzwiami celi rozległy się szeleszczące kroki i stłumiony głos zapytał gniewnie:

      – Czego pan?

      Misza drgnął, obejrzał się; z otworu wykrojonego we drzwiach patrzało nań chłodne, nieruchome oko…

      – Pan wołał?

      – Nie…

      – Więc cóż – nalegająco pytało oko.

      – Nic… Ja śmiałem się – rzekł Misza.

      Oko szybko podskoczyło gdzieś w górę, a następnie z korytarza doleciał matowy i jakby obrażony głos:

      – Tu się nie śmieją…

      – Czy zabroniono? – dobrodusznie uśmiechając się, zapytał Misza.

      Nie odpowiedziano mu. Z więziennego dziedzińca dolatywał gwar głosów, gdzieś w dali na korytarzu pluskała woda, w sąsiedniej celi leniwie brzękało żelazo kajdan, i wszystkie te dźwięki, zlewając się w mętny zgiełk, nie wzbudzały żadnego zainteresowania. Przed Miszą mignęła chuda, długa twarz dozorcy, jego okrągłe, bezbarwne oczy, a nad nimi wysoko podniesione siwe krzaczaste brwi, szerokie czoło, obciągnięte żółtą pomarszczoną skórą.

      – Fedka4, małpo zielona! – wrzasnął ktoś na korytarzu, rozległ się głośny śmiech, ktoś przebiegł koło celi, ciężko tupiąc nogami…

      – Ej wy kozły, ciszej tam! – rozległo się surowe wołanie.

      Misza westchnął i zabrał się do czytania napisów. Na suficie, w tym miejscu, gdzie można było z łatwością dostać ręką leżąc na pryczy, ktoś bardzo starannie wypisał drukowanymi literami:

      TUTAJ SIEDZIAŁ JAKÓB IGNACA SYN USOF5. ZA ZABÓJSTWO ŻONY I SASZKI GRYZŁOWA, ZA ICH PODŁOŚĆ. WE STYCZNIU TO BYŁO. 1900. WYPUŚCIŁEM IM FLAKI.

      Misza drgnął znowu, uderzyła go treść napisu, a bardziej jeszcze jego staranność, w której czuć było, że Usow mocno wierzy w swoje prawo zabijania ludzi.

      Chciał wyobrazić sobie Usowa, i nie znalazł dlań ludzkiego kształtu – ten spokojny morderca malował się w jego wyobraźni jako nieforemna groźna plama, a w środku plamy gorzał równym światłem mglisty krwawoczerwony ogień. Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki i ktoś głośno zawołał:

      – Baczność!

      Potem zgrzytnęło żelazo, drzwi rozwarły się, do celi weszli dwaj dozorcy i młodszy pomocnik naczelnika więzienia, mały człowieczek z ciemnym ostrym pyszczkiem i wystraszonymi mysimi oczkami. Szybko, z ukosa obrzucił spojrzeniem postać Miszy i w milczeniu odwrócił się od niego.

      Jeden z dozorców, rudy, gruby, z wielkim brzuchem, podszedł do okna i spróbował kraty ręką; drugi, znajomy Miszy, wysoki starzec, stał nieruchomo u progu drzwi i patrzał w twarz młodzieńca swymi martwymi oczyma. Prześlizgnąwszy się u nóg Miszy, wpadła do celi – jak w zimie kłąb chłodnego powietrza – szara postać kryminalnego aresztanta, który szybko cisnął pod pryczę drewniany szkopek, mocno wysmarowany smołą, i znikł. Wyszła i władza, głośno stukając butami i nie powiedziawszy Miszy ani jednego słowa. Szczęknęły ciężkie żelazne rygle, potem drzwi z łoskotem zamknęli na klucz i poszli dalej korytarzem, unosząc z sobą zimny, twardy brzęk kluczy.

      – Baczność! – doleciał do celi Miszy stłumiony okrzyk.

      Gdzieś przeciągle zaskowytał blok, trzasnęły drzwi, zadrgało powietrze od dźwięku, podobnego do strzału, znowu rozległ się ciężki zgrzyt żelaza, dały się słyszeć miarowe ciężkie kroki, raz jeszcze Misza usłyszał surowy okrzyk:

      – Baczność!…

      I zrobiło się cicho, jakby całe więzienie owinięto miękką, nieprzenikliwą dla dźwięków, ciemną tkaniną…

      Misza uczuł, jak coś szarpnęło się w nim, niby raptowny ból zęba, ale wnet zawstydził się tego bólu, wstrząsnął głową, zasunął ręce głęboko w kieszenie spodni i, gwiżdżąc głośno, zaczął chodzić po celi.

      W okienku ukazało się martwe oko i suchym starczym głosem dozorca wymówił spokojnie:

      – Gwizdać nie wolno!

      – Nie wolno? – zatrzymując się powtórzył Misza.

      – No, tak… – powiedział stanowczo dozorca.

      – Dobrze… nie będę! – odparł Misza z uśmiechem, wzruszając ramionami.

      Przez kilka sekund oko mętnie błyszczało w maleńkim krążku drzwi, potem wolno podniosło się do góry. Za drzwiami rozległy się miękkie, oddalające się kroki…

      W sąsiedniej celi skazańców huczał ciemny monotonny szum… ktoś zapewne modlił się lub opowiadał bajkę… Misza podszedł do okna, stanął na parapecie i oparłszy czoło o zimne żelazo kraty, jął uporczywie patrzeć w mrok jesiennej nocy… A mroki tej nocy były tak gęste, iż zdawało się, że jeżeli wysunąć za okno rękę, ręka okryje się czarnym jak sadze osadem… Gdzieś w oddali, migocąc, śmiało gorzał maleńki wesoły ognik i, samotny w okalającym go mroku, był również jak w więzieniu…

      III

      W nieruchomej ciszy, jakby czatującej na dźwięki i każdej chwili gotowej je wydać, Misza uczuł, że znowu rośnie w nim duma.

      …Śród setki ludzi on tylko jeden potrafił znaleźć w sobie męstwo, śmiało wystąpić do walki z przemocą! Przypomniały mu się wilgotne oczy dziewczęcia – gdzie ona teraz?6 Zapewne zdążyła ujść i w tej chwili może, siedząc w swym maleńkim pokoiku, opowiada przyjaciółkom o tym, jak wysoki płowowłosy student, sypiąc iskry gniewu z niebieskich oczu, mówił, wzywając do walki z przemocą, i jak jego mowa zapaliła w ludziach żądzę walki… I blada twarz dziewczęcia płonie zachwytem…

      – Czy ją kiedy spotkam? – zapytał samego siebie Misza, uśmiechając się w zamyśleniu. Wysoko na czarnym niebie paliły się migocące, maleńkie, okropnie dalekie gwiazdy – poprzez brudną szybą okna źle było je widać. Misza wyciągnął rękę przez kratę, otworzył lufcik – noc oblała twarz jego strugą zimnego powietrza. Do celi wleciał twardy, spokojny odgłos kroków.

      – Warta… więzienie… wcale to nie przykre, ani straszne – pomyślał Misza, wspominając ponure opowiadania o więzieniach i, wstrząsnąwszy głową, dodał