nie chciał, że to do wojska stawać miał jesienią, to co mu ta po babie…
Magdusia właśnie ciągnęła go w kąt, do nalepy, i cosik mu mówiła płaczącym głosem, a on jej na to raz wraz powiadał:
– Głupiaś! Nie latałem za tobą… Chrzciny zapłacę i z rubla rzucę, jak mi się spodoba!… – Nieprzytomny był i pchnął ją, aż przysiadła na nalepie komina w podle Kuby, któren już spał w popiele, a z nogami na izbie – chlipała tam sobie cicho, a Franek poszedł znowu pić i brać dziewczyny do tańca – gospodarskie nie chciały, bo młynarczyk, cóż to? Parobek prawie. A proste dziewki też, bo pijany był i w tańcu zberezeństwa czynił, to ino splunął i wziął się z Jambrożym całować i z gospodarzami, którzy że mieli w młynie zboże, stawiali swoje…
– Wypijcie, Franek, a zmielcie rychlej, bo już mi baba głowę kołacze, że na kluski nie ma i ździebka mąki.
– A moja o kaszę cięgiem mi turkocze…
– Że to i ospa la karmika potrzebna… – mówił trzeci.
Franek pił, obiecywał i przechwalał się głośno, że we młynie wszystko idzie jego głową, że młynarz słuchać go musi, bo jakby nie… to on zna takie sztuki, że robaki zalęgną się w skrzyniach… woda wyschnie… ryby wyzdychają, skoro jeno chuchnie na staw… mąka się tak zwarzy, że i placka z niej nie upiecze…
– Oskubałabym ci ten łeb barani, żebyś mnie tak zrobił! – wykrzyknęła Jagustynka, która zawsze bywała tam, gdzie i wszyscy, bo chociaż nie pijała, że to mało kiedy był ten grosz gotowy, ale zdarzyć się mogło, co kum postawił półkwaterkę jaką abo powinowaty drugą, bo się jej ostrego języka bali. Toć i Franek, choć był pijany, a zląkł się jej i zmilknął, bo wiedziała o nim różne różności, jak to we młynie gospodarzy, a ona, że to już była podpiła nieco, ujęła się pod boki, przytupywała w takt i nuż wykrzykiwać:
– Tańcują kiej muchy w smole! Jewka, a ruchajże się. Ganiała gdziesik po nocy, a teraz śpi w tańcu. Tomek! A prędzej! A to ci tak cięży ta ćwiartka, coś ją Janklowi sprzedał, co?… Nie bój się, ociec jeszcze nie wiedzą. Marysia! Zadawaj się z rekrutami, zadawaj, a proś mę z miejsca na kumę…
I tak dalej dogryzała po kolei tanecznikom; niepomiarkowana była i zła na wszystkich, że to dzieci ją skrzywdziły, a ona na starość na wyrobek chodzić musiała, ale że nikto nie odpowiadał, wykrzyczała się i poszła do alkierza, gdzie siedział kowal z Antkiem i kilku młodszych gospodarzy.
Lampa wisiała u czarnego pułapu i mdłym żółtawym światłem rozjaśniała jasne, powichrzone głowy – siedzieli dokoła stołu, wsparli się mocno na rękach i wszyscy oczy utkwili w kowala, któren pochylony nad stołem, czerwony, rozkładał szeroko ręce, czasem bił pięścią i gadał z cicha:
– Prawdę mówię, bo tak stoi w gazecie wypisane, wyraźnie jak wół… Nie tak ludzie żyją we świecie jak u nas, nie! – Co jest? Dziedzic ci panuje, ksiądz ci panuje, urzędnik ci panuje – a ty ino rób a z głodu zdychaj i każdemu się nisko kłaniaj, żebyś po łbie nie oberwał…
– A grontu mało, że niedługo to i po zagonie na człowieka nie starczy!
– A dziedzic ma sam więcej niż dwie wsie razem…
– Powiadali wczoraj na sądach, że nadawać będą nowe grunta.
– Jakie?
– Czyjeż by – a dworskie!
– Ale! Daliśta dziedzicom, to odbierać będzieta! Ale cudzym już się rządzą – krzyknęła Jagustynka nachylając się do nich ze śmiechem.
– …I sami się rządzą – ciągnął dalej kowal nie zważając na babie powiedzenie nic – a wszyscy we szkołach się uczą, we dworach mieszkają i panami są…
– Gdzie to tak? – zapytała Antka, któren zaraz z kraju siedział.
– W ciepłych krajach! – odrzucił.
– To kiej tak dobrze, czemuż to kowal tam nie pojechał, co?… Smoluch jucha, łże jak ten pies i tumani, a wy głupie wierzyta! – zawołała namiętnie.
– Mówię po dobremu: idźcie sobie, Jagustynko, skądżeście przyszli…
– A nie pójdę! Karczma la wszystkich, a ja taka dobra za swoje trzy grosze jak i ty! Ale, nauczyciel jaki, Żydom się wysługuje, z urzędnikami trzyma, o staję czapkę przed dziedzicem zdejmuje, a te mu wierzą!… Pyskacz jeden!… Wiem ja… – ale już nie skończyła, bo ją kowal krzepko ujął pod żebra, nogą otworzył drzwi i wyrzucił do wielkiej izby, że padła jak długa w pośrodku.
Nie pomstowała nawet, tylko powstawszy rzekła wesoło:
– Krzepki jucha kiej koń, zdałby mi się taki na chłopa…
Naród gruchnął śmiechem, a ona wyszła zaraz pomstując z cicha.
Ale już i karczma pustoszała, muzyka zmilkła, ludzie się rozchodzili do domów, to stawali kupkami przed karczmą, bo to i wieczór był ciepły i jasny, księżyc świecił, tylko rekruci jeszcze ostali i pili na umor i wykrzykiwali, a Jambroży, spity jako bydlę, wylazł na środek drogi i wyśpiewywał, taczając się ze strony na stronę.
A i ci z alkierza, z kowalem na czele, wyszli.
Potem, kiedy już Jankiel począł gasić światła, rekruci się wytoczyli, ujęli się mocno pod ręce i szli całą drogą śpiewający z gardła wszystkiego, aże psy ujadały i jaki taki z chałupy wyjrzał…
Kuba tylko spał wciąż w popiele tak krzepko, aż go Jankiel budzić musiał, ale parobek wstać nie chciał, kopał, to grzmocił w powietrze i mruczał:
– Pódzi, Żydzie. Jak chcę, tak spał będę… gospodarz jestem, to wolę swoją mam, a tyś żółtek i parch!…
Wiadro wody pomogło, że wstał i wytrzeźwiał nieco, jeno ze strachem a zdumieniem słuchał, jako całego rubla przepił – którego winien jest…
– Jakże?… dwa półkwaterki z harakiem… całego śledzia… machorki… i jeszcze dwa półkwaterki… to już cały rubel?… Jakże?… dwa… – majaczyło mu się.
Jankiel przekonał go w końcu i porozumieli się co do strzelby, którą Żyd miał mu przywieźć z jarmarku, a na zgodę postawił esencji ze spirytusem…
Tylko owsa stanowczo Kuba przynosić nie obiecywał.
– Ociec Kubów złodziej nie był, to i syn jego złodziej nie jest.
– Idźcie już sobie, czas spać… a ja mam jeszcze pacierze odmawiać…
– Cie!… spekulant jaki! Do złodziejstwa namawia, a pacierze mówił będzie… – mruczał idąc ku domowi i jął sobie przypominać i kalkulować, bo nijak nie chciało mu się w głowie pomieścić, że całego rubla przepił… ale że jeszcze nie wytrzeźwiał i powietrze go rozebrało, to potaczał się ździebko, a i raz wraz właził na płoty, to na budulec leżący gdzieniegdzie przed chałupami i klął…
– Żeby was, juchy, pokręciło!… Łajdusy jedne… żeby tak drogę pozastawiać!… nic, jeno się pochlały… zbereźniki… a dobrodziej na darmo wypomina… a dobrodziej… – tu się zastanowił długo i miarkował, aż i wreszcie chyciło się go rozeznanie i żałość taka, aż przystanął, oglądał się dookoła, pochylał szukając czego by twardego do ręki… ale zapomniał wnet i chwycił się za kudły, i jął się prać po pysku kułakiem i wykrzykiwać:
– Pijanica jesteś i świnia